Demokracja ma granice. Jedną z nich jest wolność jednostki. Jeśli nie chcę być ubezpieczony w ZUS, nikt nie ma prawa kwestionować tej decyzji – wyłuszcza Wojciech, architekt
Nienawidzimy państwa i jego instytucji. A najbardziej Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Nienawidzą go wszyscy: pracodawcy, pracownicy, emeryci. Nawet sami jego pracownicy.
Nienawidzimy państwa i jego instytucji. A najbardziej Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Nienawidzą go wszyscy: pracodawcy, pracownicy, emeryci. Nawet sami jego pracownicy.
/>
Nie lubimy – ba, nienawidzimy! – wielu instytucji państwowych. Narzekamy na policję i sądy, na parlament i skarbówkę, która zabiera nam pieniądze. Jednak na tej długiej liście znienawidzonych są niekwestionowani liderzy. Narodowy Fundusz Zdrowia, który zgodnie przeklinamy, ustawiając się w kolejkach do lekarzy. I Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Ten ostatni jest – polski paradoks – nielubiany przez wszystkich. Przez pracodawców, ale też pracowników. Przez emerytów. Chorych i rekonwalescentów. Nawet przez jego pracowników. A także, co dość zabawne, przez polityków. Tych znajdujących się obecnie przy władzy, jak i tych do niej podążających. Boją się, że jest niczym odbezpieczona, coraz głośniej tykająca bomba, która lada moment wybuchnie i wysadzi ich z siodła.
Dlaczego NFZ i ZUS? Sprawa jest oczywista. Zdrowie, zabezpieczenie na starość czy na wypadek choroby to najistotniejsze kwestie egzystencjalne. Boimy się o przyszłość. A te nasze lęki podsycane są paliwem katastroficznie brzmiących przemów polityków, którzy umiejętnie na tym żerują. Podlewane benzyną przekazu płynącego zewsząd: tego uznali za zdolnego do pracy, choć nie ma ręki i nogi, tamta po latach pracy dostała 200 zł emerytury. Nic się tak nie klika w sieci jak teksty ze skrótem ZUS w tytule. To, że miliony dostają co miesiąc świadczenie na konto, przestaje się liczyć. Ważniejszy jest przypadek, że jeden nie dostał. W ten sposób zamiast racjonalnie zmieniać system tam, gdzie zawodzi, hodujemy sobie we własnych głowach zusowskiego potwora. Który doczekał się nawet męczenników.
ZUS gorszy niż skarbówka
Grzegorz Sowa, przedsiębiorca budowlany z Gorzowa, który – jak opowiada –firmę prowadzi od 1991 r., trzy lata temu zaczął walkę o to, by móc się wypisać z tej instytucji. – Nie chcę od nich niczego. Ani świadczeń zdrowotnych, ani emerytury – zarzeka się. Jedyne, czego oczekuje, to żeby mu dali spokój i nie domagali się jego pieniędzy. Na razie sądy stają po stronie ubezpieczyciela, ale Sowa nie rezygnuje. Jeździ po kraju, organizuje pikiety, zagrzewa innych do boju. – Jak przyjdzie do mnie komornik, poszczuję psem – zapowiada. Zapewnia, że jest gotów nawet iść siedzieć. – Najwyżej zostanę męczennikiem w walce z tą instytucją i debilnym prawem. Inni mnie popierają, myślą tak samo jak ja, ale się boją mówić o tym głośno – dodaje.
Faktycznie, większość moich rozmówców pragnie pozostać anonimowa. Bo a nuż wpadnie kontrola zusowska do ich firmy, a te kontrole, jak twierdzą, są gorsze niż wizyty inspektorów skarbowych. Skarbówka posiedzi tydzień, ale jak nie kombinowałeś nadmiernie, da się przeżyć. Natomiast ci, jak zaczną kopać, to zawsze coś znajdą. I puszczą z torbami. I jeszcze większość interlokutorów – choć twierdzi, że na nic nie liczy – to jednak chciałaby dostać kiedyś emeryturę. Choć argumenty przeciw ZUS, jakie padają, sięgają górnej, konstytucyjnej, półki.
– Demokracja ma swoje granice. Jedną z nich jest wolność jednostki. Jeśli ja nie chcę być ubezpieczony w ZUS, nikt nie ma prawa kwestionować tej decyzji – wyłuszcza Wojciech, architekt prowadzący firmę na wschodzie Polski. Uważa, że obowiązkowe ubezpieczenie to łamanie praw człowieka. – I lewacki punkt widzenia: nie mam prawa do niebycia w szponach państwa. W zamian dostaję śmieszne „prawa” do opieki medycznej, za którą, jeśli potrzebuję, i tak muszę prywatnie zapłacić. To rozbój w biały dzień – kończy.
Ubezpieczenie? – To zwyczajny podatek – przekonuje Krzysztof Woźniak, autor Analogowego Vloga na kanale Wideoprezentacje, podejmujący tematy ekonomiczne i społeczne. Bo czymże jest podatek: obowiązkową daniną, której płatnik niczego nie może żądać w zamian. I z ZUS jest tak samo. – Niech pani idzie do lekarza i zażąda, żeby panią przyjął. Natychmiast, bo nigdy pani się nie spóźniła ze składkami. Gość umrze ze śmiechu – ironizuje vloger. I wywodzi dalej, że ze skarbówką sprawa jest jasna: zarabiasz, płacisz od tego ustalony procent. Nie zarabiasz, nie płacisz. Koniec. W przypadku składek zusowskich nikt cię nie pyta, czy masz na koncie choćby pięć złotych. Teoretycznie można zawiesić działalność, ale trzeba by z góry wiedzieć, że w danym miesiącu biznes nie wyjdzie. I nie oszukujmy się, że płaci się z dołu, za miniony miesiąc. Każdy, kto prowadził kiedyś jakąś firmę, wie (pod warunkiem że nie jest to Google czy Coca-Cola), że z płynnością finansową bywa różnie. Mało kto jest w stanie odłożyć tyle kasy, żeby móc regulować składki także w ten czas, kiedy przyjdzie bieda.
Za dużo chcą, za mało dają
Tematem, który wzbudza wiele emocji, jest wielkość składek. Dla tych, co je płacą, za wysoka. Dla tych, co liczą, śmiesznie niska – już dziś nie wystarcza na wypłatę emerytur uprawnionym. Ale jak widać, niezależnie, z którego miejsca patrzeć, główny przekaz pozostaje ten sam: ZUS zły.
– Nie wiem, co zrobię, kiedy skończy mi się zniżka na ZUS – martwi się Marek, 27-latek, który po studiach założył firmę. A raczej jednoosobową działalność gospodarczą, która w jego przypadku, podobnie jak u większości osób figurujących w statystykach jako firmy, oznacza samozatrudnienie. Faktycznie pracuje w korporacji, w call center. Przychodzi codziennie do firmy, odbija kartę, ma szefów. Przysługuje mu zniżka w stołówce, może nabyć ze zniżką kartę Benefit. Znacie to? Taka ściema. Marek zarabia w granicach 3 tys. zł miesięcznie, z czego ok. 500 zł to składki zusowskie. Do tego podatek. Zostaje więc dwa z kawałkiem. Ale za chwilę wskoczy w normalną stawkę, czyli ponad 1100 zł. Więc jego sytuacja finansowa zasadniczo się zmienia. Te 600 zł różnicy oznacza czynsz za mieszkanie, które wynajmuje z przyjaciółmi. Wobec tego już wie: wyjeżdża. Do Wielkiej Brytanii.
Michał, starszy kolega Marka, wyjechał już kilka lat temu. W Londynie założył własną działalność. Składki zdrowotne i emerytalne ubezpieczenie kosztowały go, jak wylicza, 21 funtów miesięcznie. Paczka papierosów z małym okładem. A jak mu się gorzej wiodło, mógł poprosić o półroczne zwolnienie z opłacania składek. Teraz znalazł pracę na kontrakcie, zarabia 23 tys. funtów rocznie, czyli niecałe 2 tys. miesięcznie. Jego miesięczna składka to 166 funtów, z czego 36 to prywatny fundusz emerytalny. Wypas. – I jest różnica w proporcjach, prawda? – zauważa nieco złośliwie.
Oczywiście można dyskutować, czy faktycznie stawki ZUS są takie zabójcze, czy może po prostu za mało zarabiamy? Oraz kogo i w jakim stopniu objąć ulgami? Ale Marka, Michała i tysięcy im podobnych to nie obchodzi. Oni, mówiąc prosto, są klientami systemu i uważają, że nie są należycie obsługiwani, więc wypisują się z niego, wyjeżdżając z kraju. Dlatego w zusowskiej kasie coraz głośniej hula wiatr.
Krzysztof Woźniak, ten od Analogowego Vloga, zauważa, że państwo na swojej chciwości traci, i to kilka razy. Jak zauważa, wielu jest młodych ludzi, jeszcze mieszkających przy rodzicach, którzy chętnie by sobie dorobili na zasadzie, jak to się nazywa z angielska, self-employed. Odprowadzili od tego mały podatek i małe składki ubezpieczeniowe. Ale nie mogą, więc albo działają w szarej strefie, albo wsiadają w samolot. On sam także zwlekał z założeniem firmy, przerażały go te daniny. Czasem trudno jest zarobić na sam ZUS, a gdzie reszta?
Także prawdziwi przedsiębiorcy, ci, którzy dają pracę innym, zgrzytają zębami, kiedy mowa o Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Dla nich także (a założyliśmy na początku, że nie są gigantami typu Coca-Cola) wysokość obowiązkowych składek jest zbyt obciążająca.
Karolina, bizneswomen prowadząca siłownię i fitness club na Śląsku, wylicza: jeśli jej najlepiej opłacana pracownica zarabia 3 tys. zł brutto, to na rękę dostanie ok. 2150 zł. Ją jako pracodawcę ten etat kosztuje ponad 3,6 tys. Skąd ta różnica – niemal 1,5 tys. zł? To są składki na ZUS. – Ja bym jej chętnie dała wyższą pensję, ale mnie na to nie stać – mówi. I przyznaje, że daje swoim ludziom premie w kopertach pod stołem. Jak wszyscy.
I jak wszyscy przyznaje, że zdaje sobie sprawę z tego, iż przez to mniej spływa do tej wspólnej kasy. Ale liczy się tu i teraz.
Brak pewności i pokrętne przepisy
Polak jest sobiepanem, nie lubi, jak ktoś go do czegoś zmusza. No i jeszcze, jako genetyczny warchoł, nie lubi przestrzegać terminów. Tzn. działa to w jedną stronę. Jeśli on nie dostanie pieniędzy w terminie, zgroza. On się spóźnia, widocznie inaczej się nie da. Inna sprawa, że niektóre przepisy związane z opłacaniem składek są chore. Albo specjalnie tak ułożone, aby generować jak największe zatrudnienie w zakładzie.
Dobrze to oddaje kawałek znaleziony w sieci. Ten wpis bił rekordy popularności na portalu Wykop.pl: „Do 10 każdego miesiąca, jak każdy szczęśliwy i »dobrowolnie« ubezpieczony w ZUS przedsiębiorca, muszę zapłacić składkę. Na dzień 10 maja (sobota) nie miałem pełnych środków do opłacenia haraczu. Stwierdziłem więc, że zapłacę w poniedziałek.
12 maja (poniedziałek) otrzymałem środki i od razu opłaciłem składkę.
13 maja ZUS dostał moje pieniądze.
W czerwcu przy rozliczaniu moich dokumentów przez księgową wysłałem pismo z potwierdzeniem płatności przelewu z dnia 12 maja oraz podaniem powodu nieopłacenia składki w terminie (brak środków). Wyraziłem też skruchę i prosiłem o przywrócenie mnie do ubezpieczenia. Dzisiaj, tj. 10.07, otrzymałem pismo. W rozmowie telefonicznej z podpisaną pod pismem pracownicą ZUS-u dowiedziałem się, że muszę dokładnie opisać całą sytuację oraz udowodnić, że na dzień 9 maja nie miałem pełnych środków na koncie i nie mogłem opłacić dobrowolnego haraczu. Zamiast, kuźwa, po otrzymaniu mojego pisma załatwić sprawę w minutę i odhaczyć mnie w komputerze jako »tak – zapłacił składkę«, ZUS chce teraz ingerować w moją prywatność, sprawdzać moje prywatne przelewy, transakcje i stan konta. Oczywiście po przesłaniu mojego wytłumaczenia i wyciągów pisma zostaną przesłane do komisji, która będzie rozpatrywać mój wniosek. Mam sprawę w ZUS-ie – kuźwa, jestem przestępcą!!! Z niecierpliwością czekam na rozwój sytuacji!”. A sprawa jest poważna, gdyż choćby jeden dzień opóźnienia oznacza, że ubezpieczenie ustaje z mocy ustawy.
To także jakiś sposób na oszczędność, choć nie da się ukryć, że nie robi instytucji dobrego PR. Znajomy żurnalista irytuje się na Facebooku: „Miałem niewielką nadpłatę, ok. 120 zł, i jakoś nie udało mi się ich przekonać do uznania tego faktu. Ale niedopłatę dwudziestu paru złotych wyegzekwowali bez wahania”. Pod jego wpisem zaraz pojawiają się następne i następne. Hasło ZUS aktywizuje bardziej niż prośba o pomoc dla bezdomnego kundelka.
Inna znajoma zawiadamia, że kiedy będąc na samozatrudnieniu, odważyła się zajść w ciążę, ZUS przetrzepywał wszystkie dokumenty firmowe, starając się udowodnić, że jej wysokie zarobki przed ciążą były fikcją mającą na celu wyłudzenie świadczenia. – Miałam firmę od sześciu lat, a nie sześciu miesięcy, więc sobie poradziłam. Ale można poronić ze stresu – kwituje. Dostała świadczenie? Dostała. Ale oczywiście za małe.
System się sypie
No i to jest chyba rzecz, która ludzi najbardziej bulwersuje. Wysokość świadczeń. – Dostałem właśnie prognozowania emerytury. Jak popracuję do 67. roku życia, to dostanę 1070 zł. Teraz płacę najniższą składkę, bo na więcej mnie nie stać. Ale pracuję już od 25 lat i nie zawsze taką płaciłem – opowiada jeden z rozmówców. Kolejna osoba dodaje: – Biorąc pod uwagę fakt, że od 1989 r. mogłabym zamiast płacić składki, lokować pieniądze np. w krugerrandy, szlag mnie trafia. Bo ZUS po tym czasie wysyła mi zawrotną prognozę emerytalną na dziś – 167 zł. I myślę sobie, że jesteśmy bardzo naiwni, sądząc, że w ogóle nasze pokolenie cokolwiek dostanie – kończy dramatycznie.
Woźniak na vlogu wylicza, że bardziej opłacałoby się zbierać butelki po piwie. – Gdybyśmy każdego wieczoru wypijali po jednym browarze, a butelki odkładali do piwnicy, to – zakładając, że butelka kosztuje w skupie 30 gr – po kilkudziesięciu latach bardziej by się nam opłacało żyć ze sprzedaży zgromadzonych opakowań szklanych niż z najniższej emerytury. Która będzie coraz niższa – kwituje.
Takie wyliczenia trafiają do ludzi, którzy od lat słyszą od polityków i ekspertów, że kasa ZUS jest pusta, że państwo musi do niej dopłacać. Dostają niepokojący przekaz o katastrofie demograficznej, o tym, że nie będzie miał za kilkanaście lat kto pracować na emerytury starych. Wiedzą, że wczorajsza emerytura (ta ze starego portfela) wynosząca jakieś 60 proc. miesięcznych dochodów zmniejszyła się po reformie do niecałych 40 proc. I będzie jeszcze spadać. W ludziach rośnie więc przerażenie: co będzie, jak się zawali.
– Bo ZUS to piramida finansowa – ocenia Jerzy Wasiukiewicz, prezes prawicowego Ruchu Wolności. Tłumacząc, że i ten system opiera się jedynie na kolejnych wpłatach, więc istnieje tylko tak długo, dopóki ludzie nań łożą. I wbrew oficjalnym zapewnieniom, że każdy zbiera składki na siebie, pieniądze wpływające od płatników ZUS nie lądują na żadnych indywidualnych kontach, wypłacane są natychmiast emerytom i rencistom. A że jest ich za mało, piramidę trzeba wspomagać innymi środkami z budżetu.
– Niż demograficzny to zagrożenie dla „prawidłowego” funkcjonowania tej piramidy. Stąd od lat trwają przymiarki, aby do Polski ściągnąć jak najwięcej zarobkowych imigrantów ze Wschodu – wyłuszcza Wasiukiewicz. I dodaje, że aby system się nie zawalił, to należałoby ich, według różnych wyliczeń, ściągać co najmniej 100 tys. rocznie. Ilu w sumie? Dwa, trzy, pięć milionów? I tak nie ma gwarancji, że to nie runie.
No cóż, brzmi katastroficznie. Przemawia do wyobraźni. I nie jest nieprawdziwe. Stabilizacja systemu emerytalnego to problem wszystkich ekip rządzących. Żadna sobie nie poradziła, za to zmieniające się nieustannie prawo dodatkowo rozjusza ludzi.
– Chronologicznie było tak: najpierw zajumali jedną trzecią zasiłku pogrzebowego. Następnie „zweryfikowali” rencistów, czyli odebrali wielu kalekim ludziom środki do życia. Kiedy zaczęło znów brakować środków, podnieśli wiek przechodzenia na emeryturę. Ale że jest to proces rozłożony w czasie, natychmiast zabrali składki z OFE. I ja mam im jeszcze w cokolwiek wierzyć? – pyta retorycznie drobny przedsiębiorca. I sam sobie odpowiada, że nie. Że oni zrobią, co chcą, nie pytając społeczeństwa o zdanie. Zmieniając zasady podczas trwania umowy, co przecież w innych dziedzinach byłoby niedopuszczalne.
Zwłaszcza te dwie kwestie – OFE i wiek emerytalny – poruszają ludzi. Obietnica jego obniżenia była jednym z ważnych powodów, dla których Andrzej Duda wygrał prezydencki wyścig. Inna sprawa, czy uda mu się tę obietnicę spełnić. I to jeszcze tak, żeby całkiem nie rozwalić niestabilnego systemu. Bo mimo narzekań na tę instytucję i połajanek większość ludzi liczy jednak, że na starość będzie mieć jakieś zabezpieczenie. Są wprawdzie tacy, którzy przysięgają, że nic od państwa nie chcą. Tak jak Grzegorz Sowa, ten przedsiębiorca walczący o prawo do wypisania z ZUS.
– Nie wiem, czy dożyję do 67 lat, kiedy będę łaskawie mógł przejść na emeryturę. Jeśli umrę wcześniej, to wszystkie pieniądze, jakie wkładałem molochowi do gardła, przepadną. Bo składek zusowskich się nie dziedziczy – oburza się. I mówi, że w ciągu lat pracy zgromadził taki kapitał, że niczego od nikogo nie potrzebuje. Jednak takich jak on jest ułamek procenta. A z czego mają żyć mniej od niego przedsiębiorczy i wojowniczy?
– Nie róbmy z ludzi łamag i idiotów. Polacy wyjeżdżający do pracy za granicę tam, gdzie nie ma takich idiotycznych danin, jakoś sobie radzą. Jeśli ktoś pracuje, a jeszcze państwo go nie okrada, nie zginie na starość – przekonuje. I dodaje, że jeśli będzie miał taki kaprys, to wszystko przepije. Potem zdechnie pod płotem. Woli to niż zrzucanie się na nieefektywny system. I te wszystkie zusowskie pałace.
Arogancja, czyli to, co w oczy kłuje
I nieważne, że ci, którzy żądają zamknięcia ZUS, bo daje za małe emerytury, i ci, którzy chcą jego likwidacji, bo państwowych emerytur im nie potrzeba, tak naprawdę mówią o czymś całkiem innym. O odmiennych wizjach państwa. Nieważne: w tym strumieniu antyzusowskiego hejtu każdy znajdzie coś dla siebie. I socjalista, i skrajny liberał. Każdy może ze spokojnym sumieniem zakrzyknąć: ZUS zły!
„Zakład Ubezpieczeń Społecznych w Biłgoraju ogłosił przetarg na organizację wycieczki dla swoich pracowników do Rzymu i Watykanu. Program wycieczki ZUS-u jest bardzo wymagający – urzędnicy chcą mieć dużo czasu na robienie zdjęć, zwiedzać wszystkie największe atrakcje Rzymu, spotkać się na audiencji z papieżem Benedyktem XVI, a także spożywać posiłki bogate w świeże warzywa i owoce” – donosił „Super Express” w 2012 r. A na portalu Bankier.pl w ubiegłym roku można było przeczytać o innym przetargu na organizację wycieczek dla pracowników ZUS, oddział w Nowym Sączu i Tarnowie, dla 568 osób.
Podobnych przyprawiających o spazmy obecnych i przyszłych emerytów publikacji było wiele. Tu przetarg na luksusowe limuzyny dla prominentnych urzędników tej instytucji, tam kolejny „pałac”, czyli siedziba wznoszona kosztem wielu milionów złotych. Ktoś pewnie zauważy, że to zwykły populizm: urzędnicy muszą gdzieś pracować, niekoniecznie w ziemiankach, należą się im dopłaty z funduszu socjalnego, a jak chcą pojechać na wycieczkę do Watykanu, to ich sprawa. Trudno też wymagać, aby wysocy rangą menedżerowie jeździli zdezelowanymi trabantami. Niby słusznie, ale jeśli się to zestawi z głodowymi emeryturami czy z decyzjami, które w cudowny sposób uzdrawiają kaleki, sytuacja się komplikuje, a atmosfera wokół ZUS zagęszcza.
O, choćby ta historia, z końca lipca tego roku, nagłośniona przez media: samotnie wychowującej dziecko 24-letniej Ewie Lemankiewicz ze wsi Osowo koło Słupska zabrano rentę socjalną. Wprawdzie z powodu choroby nowotworowej amputowano jej nogę, ale orzecznik uznał, że Lemankiewicz nadaje się do pracy. Bo ma jeszcze obie ręce i jedną nogę. Fora internetowe trzęsły się z oburzenia. I zatrzęsły jeszcze bardziej, kiedy znalazł się ktoś, kto swoją dezaprobatę wyraził w bardziej dosłowny sposób. „Lekarze ZUS, jesteście moralnymi trupami”, „Ewa Lemankiewicz, trzymaj się” – napisał na murach siedziby słupskiego ZUS 38-letni mężczyzna. Jak się okazało, był to pracownik tegoż ubezpieczyciela, tylko z innego oddziału. Puściły mu nerwy.
– Bo pewne rzeczy trzeba rozróżniać. Jest Zakład Ubezpieczeń Społecznych rozumiany jako system, a więc te wszystkie, nieraz głupie, przepisy ustalane przez polityków. Jest ZUS instytucja – czyli marmury, limuzyny, sowite premie. I są wreszcie jego pracownicy. Zazwyczaj uczciwi, mili, normalni ludzie. Ciężko pracują. Oni nie ponoszą odpowiedzialności za grzechy firmy i systemu. Pewna urzędniczka zakładu zwierzyła mi się, że ona także nienawidzi ZUS – opowiada Krzysztof Woźniak.
Zakład Utylizacji Społeczeństwa
Ja nie lubię, ty nie lubisz, oni nie lubią. I mamy ku temu tyle powodów, że – aby je wszystkie spisać – brakłoby wołowej skóry. To choćby kwestia komputeryzacji, która choć trwa i trwa, pochłonęła miliardy złotych, to wciąż jeszcze się nie udała. Jest kupę bałaganu, co denerwuje ludzi.
– Moja małżonka zamknęła firmę, wszystkie papiery zostały, jak należy, wysłane – opowiada jeden z mikroprzedsiębiorców. Poszedł do ZUS, aby przenieść jej oraz dzieciaków ubezpieczenie na siebie. I okazało się, że żona wciąż w komputerowym systemie występuje jako płatnik. Ale niepowiązany z firmą, którą prowadziła ostatnio, ale z inną, którą zamknęła pod koniec lat 90. Przedsiębiorca złożył stosowne wyjaśnienia, wydawało się, że sprawa jest załatwiona. Ale nie. – Dwa miesiące temu przyszło wyliczenie zaległych składek ZUS wraz z odsetkami, na bagatela, 50 tys. zł – opowiada. Znów urzędowa mordęga, wyjaśnienia. Przyjęte. Ale nie do końca, bo za kilkanaście dni na stary adres nieistniejącej firmy przychodzi „Zawiadomienie o błędach w dokumentach złożonych na ubezpieczonych” dotyczące tamtej sprawy. – Na wyjaśnienia spraw oczywistych zmarnowałem kilka dni, nie zarabiałem – irytuje się rozmówca. Takich przypadków, kiedy ZUS domagał się składek od nieistniejących firm, zebrałam wiele. Krążą w sieci, ludzie sobie je opowiadają przy niedzielnych spotkaniach.
Dlatego nawet próby odzyskania przez ZUS społecznego zaufania przyjmowane są z niechęcią. Tak jak ostatnia kampania spotów emitowanych w telewizyjnych blokach reklamowych, gdzie zakład zachęca przedsiębiorców do składania wniosków o dofinansowanie (do 0,5 mln zł) na działania na rzecz poprawy bezpieczeństwa pracy. – Kolejny element kampanii wyborczej – orzeka Dawid, przedsiębiorca bankrut, któremu komornik siedzi na majątku, między innymi z powodu zaległości w opłacaniu składek. I mruczy pod nosem, że te spoty to za emeryckie pieniądze. Kiedy on w swojej sprawie chciał się załapać na abolicję ogłoszoną jakiś czas temu przez ubezpieczyciela, okazało się, że obejmuje ona tylko jego osobiste składki. Ale nie pracowników, za których też nie płacił. Bo nie miał.
– Owoc żywota twojego je-ZUS – pisze mi Dawid na FB jako podsumowanie naszej rozmowy i zamieszcza uśmieszek. Inni internauci są bardziej brutalni, rozszyfrowując nazwę instytucji: Złodziejstwo Ustawowo Sankcjonowane, Zakład Utylizacji Społeczeństwa, Zapłać-Umrzyj-Spadaj, Zlikwidujmy Uśmiechniętych Staruszków, Zdecydowanie Udany Szwindel, Zawsze Ukradniemy Słabym...
Ale żeby nie było, iż tarzam się w mierzwie populizmu, zadam na koniec pytanie: jeśli uważają państwo, że ZUS to samo zło, to w jaki inny sposób dbacie o swoją emeryturę?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama