Pierwsza odsłona nastąpi już w styczniu, gdy Porozumienie Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy rozpocznie rozmowy z ministrem zdrowia. Tematem będą głównie pieniądze – zarówno płace dla lekarzy, jak i nakłady państwa na ochronę zdrowia. Rezydenci grożą, że jeśli ich postulaty nie zostaną spełnione, zaprotestują w sposób, „o którym jeszcze nikt nie słyszał”.
Spór grupy zawodowej z pracodawcą o warunki finansowe i otoczenie wykonywania pracy nie jest niczym niezwykłym. Nawet jeśli występuje w swojej najbardziej konfrontacyjnej formie, kiedy dochodzi do strajku. Jest to wciąż stosunkowo standardowy element życia społecznego i politycznego. Jednak, kiedy zostaje wpisany w i tak już głębokie podziały społeczne oraz staje się częścią bieżącej rywalizacji politycznej, jego kaliber rozsadza ramy procedur i budzi demony wojny. Zwłaszcza gdy do bitewnej wrzawy dołączają krzykliwe headline'y mediów, a kamery transmitują manewry wrogich stron. Dodatkowo zupełnie nowa jakość powstaje, gdy konflikt zaczyna dotykać osoby postronne.
Coś co zaiskrzyło jako procedura prawa pracy, później buzowało płomieniem plemiennej wrogości, nagle eksploduje piekielnym ogniem niemal eschatologicznego starcia dobra i zła. I nie ma już szans na rzeczowy dialog, ważenie racji czy ogląd sprawy z różnych punktów widzenia, a także analizowanie potrzeb i interesów lub jakikolwiek kompromis.
Od przenośni przejdźmy do konkretów. Upolitycznienie i medialność w oczywisty sposób nie służą rokowaniom – rzeczywista zgoda nie bierze się z podejrzeń, presji i oskarżeń, ale ze spokojnej pracy i roboczego przynajmniej, proceduralnego zaufania. Z obu stron padają oskarżenia o niecne polityczne pobudki, wywleka się i poddaje publicznej wiwisekcji życiorysy, kojarzy sympatie i znajomości. Dodatkowo retoryka stron i ich okolic (bo w naturalny sposób wokół stron gromadzą się sojusznicy, zwłaszcza gdy tło konfliktu jest polityczne) sięga absurdów typu „branie zakładników” i „Wehrmacht”, jak w sporze płacowym nauczycieli z rządem. Wystarczająco obiektywnie trudna wielość podmiotów i potencjalnie rozbieżnych poglądów każdej ze stron, zyskuje etykietkę „zdrady”. Tym sposobem, przez język dyskursu (o ile można to jeszcze tak nazwać), znów wracamy do wojny.
Przeciwnicy – po kilku głębokich wdechach i wypiciu szklanki zimnej wody – powinni czym prędzej znów zasiąść do stołu. Tylko – skoro to już przecież było i nie wyszło – co mogłoby pomóc, zwiększyć szanse na rzeczowy dialog, ochronić przed nakręcaniem spirali oskarżeń i usztywnianiem stanowisk? Wiele podejmowanych nawet w najlepszej wierze prób porozumienia nie udaje się, pomimo szczerego zaangażowania stron i starannego przygotowania negocjatorów. W sytuacji sporu działa bowiem szereg mechanizmów, którym jego uczestnicy ulegają w większym lub mniejszym, a raczej w większym lub w olbrzymim stopniu, a które – niezależnie od intencji – walnie utrudniają dialog i szukanie rozwiązań. Zakłócona i bardzo jednostronna optyka, myślenie życzeniowe, podejrzliwość wobec każdej aktywności, piętrzenie oskarżeń, „moralność Kalego”, biblijne „źdźbło i belka w oku”, doszukiwanie się podtekstów i negatywnych intencji, nadwrażliwość ambicji, wspominanie mimochodem o winach, brak szacunku i doceniania partnera, koncentrowanie się wyłącznie na rozbieżnościach, zwykłe językowe nieporozumienia, brak zgodności co do planów i procedur, zdominowanie rozmów przez zaszłości, a nie skupienie się na bieżących propozycjach rozwiązań...
Dlatego właśnie wymyślono negocjacje wspomagane. Obecność osoby niereprezentującej żadnej ze stron, zaangażowanej wyłącznie po stronie porozumienia, skoncentrowanej na usuwaniu barier komunikacyjnych, interweniującej w razie wzbierającej konfrontacyjności, a cały czas moderującej obrady i pilnującej uzgodnionych zasad – znacznie zwiększa szanse porozumienia. Dodatkowo osoba taka może pomóc już na etapie przygotowania każdej ze stron do rozmów: sprowadzając sztywne stanowiska do poziomu uzasadnionych interesów i potrzeb, testując „przyniesione” przez każdą ze stron rozwiązania, wskazując ryzyka używanych sformułowań, pomagając także uporządkować każdy z zespołów, zwłaszcza jeśli są w jego łonie rozbieżności, nieustalone role i decyzyjność czy wielość podmiotów. Naturalnie wszystko to z priorytetem suwerenności stron we wszystkich kluczowych decyzjach, równego traktowania ich obu, pełnej transparentności własnej pracy, zaś kompletnej poufności wszystkiego, co dzieje się w trakcie rokowań oraz bez jakiegokolwiek oceniania, osądzania, przyznawania racji czy narzucania własnych pomysłów. Taką osobę zwykło się określać mediatorem, a wspierane przez nią negocjacje – mediacją.
Pomysł, aby włączyć do rozmów kogoś nowego, może nie być oczywisty. Zwłaszcza, gdy ma to być nie uczony ekspert, arbiter mogący pouczyć lub wręcz rozsądzić strony, a „tylko” fachowiec od rozmawiania w sytuacjach konfliktowych. „Skoro tak dobrze się znamy, tak długo rozmawiamy i jesteśmy specjalistami w swojej dziedzinie, to co nam pomoże mediator?” - to częsta reakcja na pomysł mediacji. Jednak już samo to, często drwiące pytanie, zawiera w sobie część odpowiedzi. Konflikt zamyka na nowe możliwości, utrudnia przyjmowanie wiedzy i kaleczy kreatywność. Skłania do pozostawania w starych schematach, samousprawiedliwiania się, że wszak jesteśmy w sytuacji bez wyjścia. No i tak dobrze wiemy, co wygaduje strona przeciwna, że nawet nie musimy jej słuchać, by wiedzieć, co powie i teraz. No i nie słuchamy... Chyba, że – obok spierających się – pojawi się ktoś nowy, niejako wymuszając czytelniejszą artykulację, zadając pytania, sprawdzając co zostało powiedziane i usłyszane. A przy tym nie wydający wyroku, w żaden sposób nie wartościujący.
Czy w przypadku rozmów różnych grup społecznych i rządu udział mediatora lub mediatorów pomoże osiągnąć porozumienie? Nie można tego zagwarantować. Jest jednak w tej sytuacji szereg elementów, które aż się proszą, aby „zaopiekował się” nimi ktoś trzeci. Jest bardzo mało prawdopodobne, aby przy potężnie nabrzmiałej emocjonalnie sytuacji, spornymi nie okazały się już tak podstawowe sprawy, jak miejsce obrad, porządek, grono uczestników, kolejność i zakres wypowiedzi. Nawiasem mówiąc: ważne rozmowy potrzebują kameralności – ograniczenia liczby rozmówców i odgrodzenia od publiczności; zatłoczony stadion jest miejscem na igrzyska, nie dysputy. To wszystko – nawet jeśli jakoś w końcu przez strony uzgodnione – zwykle później przeszkadza, komplikuje relacje i decyzje. Inaczej, jeśli pojawi się bezstronny gospodarz, organizator i moderator. Trudno się również spodziewać, aby przy ostrych sformułowaniach, oskarżeniach, porównaniach, posądzeniach, jakie wybrzmiały, strony poradziły sobie z pokusą powracania do nich, powtarzania i wypominania. Bardzo przyda się wówczas ktoś, kto z szacunkiem przerwie epatowanie chwalebnymi bliznami i zaproponuje powrót do meritum. Rozmowy są często wieloetapowe – pomiędzy kolejnymi posiedzeniami będzie pokusa ripost i jednostronnego definiowania sytuacji za pośrednictwem mediów. Pracując z mediatorem łatwiej uzgodnić ewentualne wspólne komunikaty, a w razie braku takich uzgodnień – wiążącą strony zasadą mediacji jest całkowita poufność.
Zaproszenie mediatora do konfliktu wymaga jednak dużej dojrzałości jego stron. Podobnie jak samo przejście z trybu „walka” do trybu „rozmowy pokojowe”.
Kończymy więc apelem do rezydentów i ministra zdrowia. Siądźcie do stołu rozmów w dobrej wierze i w towarzystwie mediatora.