Największy ze współczesnych lęków Europy rodził się, gdy Niemcy zachwycili się potencjałem islamu, Arabowie nazistami, a ostatnimi sojusznikami Żydów zostali Polacy.
Największy ze współczesnych lęków Europy rodził się, gdy Niemcy zachwycili się potencjałem islamu, Arabowie nazistami, a ostatnimi sojusznikami Żydów zostali Polacy.
W skołatanej ze strachu przed muzułmanami Europie nie ma pomysłu ani na to, jak radzić sobie z radykalizacją islamu, ani co począć z niekończącą się falą ludzi, płynącą ku niej z zupełnie obcego świata. Choć dotąd nie przybyło ich znów tak wielu, to dotychczasowy porządek na Starym Kontynencie zaczął się chwiać. A wraz z nim wiara w system wartości, wydawać by się mogło, dany raz na zawsze – tolerancję, prawa człowieka, świeckość państwa czy współistnienie kultur. To wszystko, co miało dać Europejczykom pokojowy raj na Ziemi. Ale nim nastał, powoli go tracimy. Choć nie musieliśmy się zmierzyć z naprawdę wielkimi katastrofami dziejowymi, jak choćby I wojna światowa.
Poza zmieceniem starego porządku dała ona też początek problemom, które dziś tak bardzo nas trwożą. To, że muzułmanie swoim buntem mogą rozsadzić od środka Imperium Brytyjskie, Niemcy dostrzegli już pod koniec XIX w. Choć dopiero w 1914 r. archeolog Max von Oppenheim opracował memorandum dla cesarza Wilhelma II, w którym opisał plan wzniecenia powstania muzułmanów przeciwko brytyjskim kolonizatorom. Plan byłby genialny, gdyby tylko wyznawcy Proroka poważnie traktowali nakazy wiary. Co oznaczało wzięcie udziału w dżihadzie (świętej wojnie), gdy takowy ogłosi kalif. Tytuł ten dzierżył wówczas turecki sułtan Mehmed V.
Przywódca państwa tureckiego, znajdujący się na łasce Niemiec, nie mógł odmówić prośbie Berlina, i 23 listopada 1914 r. ogłosił dżihad, choć tylko przeciwko Wielkiej Brytanii, Rosji i Francji. Ale wbrew nadziejom Niemców islam nie chciał się zradykalizować. Berlin po prostu zapomniał o wykreowaniu charyzmatycznego przywódcy, który natchnąłby wiernych chęcią do działania. Zawiedziony cesarz Wilhelm II nigdy nie doczekał się wybuchu ogólnomuzułmańskiego powstania.
Potrójny agent
Porucznik tureckiej armii Muhammad Amin al-Husajni swoją karierę przywódcy duchowego muzułmanów zaczął jako zlaicyzowany młodzieniec. Nim imperium osmańskie zaczęło się rozpadać, w 1917 r. przeszedł na stronę arabskich powstańców. Został towarzyszem broni legendarnego Lawrence’a z Arabii, a przy okazji rozpoczął pracę dla brytyjskiego wywiadu.
Kiedy po I wojnie światowej Niemcy zostały przez Wielką Brytanię i Francję wypchnięte z Bliskiego Wschodu, oba zwycięskie mocarstwa zaczęły ze sobą rywalizować o wpływy w regionie. Wówczas al-Husajni zaczął szukać nowego protektora – jego wybór padł na prezydenta USA Woodrowa Wilsona, który wysłał komisję mającą się zająć uporządkowaniem spraw w tej części świata. Kierujący nią Charles Crane i Henry King uważali, że na gruzach imperium osmańskiego powinno powstać zjednoczone państwo Arabów. Znający miejscową specyfikę al-Husajni okazał się dla Amerykanów cennym nabytkiem i pomógł komisji w przygotowaniu postulatów, które wniosła na forum międzynarodowym. I choć nadal pracował dla brytyjskiego wywiadu, to z premedytacją działał na szkodę Zjednoczonego Królestwa. Nie tylko za pośrednictwem Amerykanów, lecz także tworząc organizację wojskową, z myślą o odbiciu z rąk Brytyjczyków Palestyny.
W styczniu 1919 r. pojawił się na konferencji pokojowej w Wersalu i spotkał się z przywódcą ruchu syjonistycznego Chaimem Weizmannem. Uzgodnił z nim, że Arabowie poprą powstanie państwa żydowskiego w Palestynie, zaś w rewanżu syjoniści będą forsować na konferencji projekt powołania do życia Wielkiej Syrii. Porozumienie na niewiele się zdało, bo po odejściu z urzędu Woodrowa Wilsona Francja i Wielka Brytania ukształtowały mapę polityczną Bliskiego Wschodu wedle własnego uznania. Syria znalazła się pod francuskim zarządem, a al-Husajni uniknął deportowania z Damaszku, co spotkało wielu innych arabskich nacjonalistów, jedynie dzięki temu, że zaoferował swoje usługi wywiadowi francuskiemu. Tak równocześnie znalazł się pod parasolem ochronnym tajnych służb Jego Królewskiej Mości oraz III Republiki.
„Wtedy właśnie miało miejsce wydarzenie, które w ciągu jednej nocy wyniosło al-Husajniego do roli przywódcy Arabów palestyńskich, którą pełnił przez ponad trzydzieści lat, i określiło losy całego Bliskiego Wschodu” – piszą Barry Rubin i Wolfgang G. Schwanitz w książce „Hitlerowcy, islamiści i narodziny nowożytnego Bliskiego Wschodu”. Przy czym była to rzecz z pozoru zupełnie błaha. Wysoki komisarz Wielkiej Brytanii w Palestynie Herbert Samuel, Żyd sympatyzujący z syjonistami, zaproponował al-Husajniemu stanowisko wielkiego muftiego Jerozolimy. Wydawało mu się to wyjątkowo trafną decyzją. Kandydat miał dopiero 24 lata, oddał cenne usługi brytyjskiemu wywiadowi i potrafił dogadywać się z Żydami.
Niemcy wracają do gry
Nowy wielki mufti Jerozolimy nie ukończył szkoły koranicznej, nie grzeszył religijnością i nie utrzymywał bliskich kontaktów z imamami. Natomiast dobrze znał dzieła propagowane przez agentów Maxa von Oppenheima. A co więcej, spostrzegł, jak ich treści mogą okazać się dla niego przydatne. Po objęciu 10 maja 1921 r. urzędu al-Husajni błyskawicznie wczuł się w rolę najważniejszego przywódcy duchowego w świecie arabskim. Sprzyjało mu to, że po śmierci Mehmeda V Turcja nie doczekała się nowego sułtana, co oznaczało, że muzułmanie utracili kalifa (ten stan trwa do dziś). W tym momencie wzrosła rola muftiego świętej dla wszystkich wyznawców Proroka Jerozolimy. Jakby mało było tego atutu, al-Husajni powołał Najwyższą Radę Muzułmańską, która otrzymała zadanie nadzorowania organizacji charytatywnych, fundacji oraz lokalnych sądów. „To dało mu zawrotną władzę i stałe źródło dochodów. Było absolutnie niemożliwe, żeby jakikolwiek inny Arab z Palestyny był w stanie z nim konkurować” – podkreślają Rubin i Schwanitz.
Młody nacjonalista, który wcielił się w rolę islamisty, dostał do ręki narzędzia pozwalające mu przygotowywać wystąpienie Arabów przeciwko dwóm nacjom. Najpierw Żydom, potem Anglikom. W jego ocenie oba narody stały na drodze planów stworzenia Wielkiej Syrii. Jednak w rozgrywce z imperium brytyjskim potrzebował możnego protektora. Znalazł się on w zasadzie sam. Już w 1924 r. Niemiecki Bank Wschodni ponownie otworzył swoje oddziały w Turcji, a dwa lata później w Egipcie. Stopniowo odbudowując zerwane lata wcześniej kontakty.
Niemieccy kapitaliści i arabscy nacjonaliści mieli przy tym wspólnego wroga, czyli imperium brytyjskie. Dlatego znalazły się pieniądze, by sfinansować w Berlinie pobyt uchodźców z Bliskiego Wschodu oraz wydawane przez nich gazety, takie jak „Liwa al-Islam”. Wszystkie one podsycały nienawiść do kolonizatorów i krzewiły ideę niepodległego państwa Arabów.
To, że wyznawcy Proroka mogą okazać się cennym sojusznikiem, przyszło do głowy nawet Adolfowi Hitlerowi. Podczas odsiadywania wyroku za próbę wzniecenia w Monachium puczu, pisząc „Mein Kampf”, próbował zmierzyć się z tym zagadnieniem. W brudnopisie książki zawarł nawet teorię, że ludność starożytnego Egiptu miała pochodzenie aryjskie, co wpłynęło na jej wyższą wartość rasową współcześnie. Jednak ostatecznie nie zdecydował się na tak rewolucyjną tezę mogącą nobilitować niektórych semitów. Zamiast tego zadeklarował: „Wystrzegam się, znając rasową niższość tak zwanych ludów uciemiężonych, przed łączeniem przeznaczenia mojego własnego narodu z ich losem”.
Ale od taktycznego sojuszu się nie odżegnywał, podkreślając: „Aryjczycy zawsze korzystali z usług niższych ras”. To raczej nie zapowiadało bliskiej przyjaźni, ale pozory czasami mylą.
Żydzi walczący
„Dobrowolna ugoda po prostu nie jest możliwa. Tak długo, jak Arabowie zachowują choć cień nadziei, że uda się im nas pozbyć, nic w świecie nie sprawi, by się jej wyrzekli, właśnie dlatego, że nie są motłochem, lecz żywym narodem. Zaś żywy naród gotów będzie ustąpić w tak fundamentalnych kwestiach tylko wówczas, gdy pozbędzie się wszelkiej nadziei na pozbycie się obcych osadników” – pisał w 1923 r. na łamach wychodzącego w Palestynie dziennika „Haarec” Ze’ew Żabotyński, odeski Żyd, dziennikarz, awanturnik i syjonista, a także oficer brytyjskiej armii, w której podczas I wojny światowej dosłużył się stopnia porucznika. Potem renegat skazany przez angielski sąd na 15 lat więzienia za próbę wzniecenia antybrytyjskiej rebelii Legionu Żydowskiego, który notabene sam, na zlecenie Anglików, zakładał. Żabotyński zbuntował się, gdy Londyn ostatecznie odrzucił projekt utworzenia w Ziemi Świętej państwa Izrael. Nie trafił jednak do więzienia dzięki amnestii. Za to stał się jednym z przywódców Światowej Organizacji Syjonistycznej, gotów na wszystko, by zrealizować marzenie o własnym kraju.
Dużo bardziej ugodowy lider syjonistów Dawid Ben Gurion również nie miał złudzeń co do relacji z Arabami. „My, jako naród, chcemy, by ten kraj był nasz; Arabowie, jako naród, chcą by ten kraj był ich” – zauważył w publicznym wystąpieniu w 1919 r.
Kiedy w 1933 r. Hitler objął urząd kanclerza, wielki mufti Jerozolimy pofatygował się do niemieckiego konsulatu w Jerozolimie, by posłać gratulacje wodzowi nazistów. Bezbłędnie wyczuł szansę na zamianę układu sił w świecie, do której przygotowywał się od dekady
Przy czym syjonistom nie udało się nakłonić brytyjskich władz w Palestynie, by stały po ich stronie. Urzędnicy wysokiego komisarza starali się pełnić funkcję arbitra w narastającym konflikcie między obu społecznościami. Co niewiele dawało, bo w połowie 1929 r. w Palestynie zaczęło wrzeć. „Tak więc, gdyby nawet piłka, którą 20 sierpnia z kolegami grał siedemnastoletni Abraham Mizrahi, nie wylądowała była na grządce pomidorów należącej do arabskiej rodziny, do rzezi zapewne by i tak doszło, ale Abraham, być może, by przeżył. A tak, Abraham poszedł odzyskać piłkę, którą schowała arabska dziewczynka. Doszło do zamieszania, dziewczynka zaczęła krzyczeć, pojawili się krewni – i ktoś rozbił Abrahamowi głowę żelaznym prętem” – relacjonuje Konstanty Gebert w książce „Miejsce pod słońcem. Wojny Izraela”.
Jeszcze tego samego wieczoru doszło do ulicznej bójki, podczas której został ciężko ranny arabski przechodzień. Wprawdzie brytyjskie władze próbowały zmusić przywódców obu społeczności do ogłoszenia apelu o spokój, lecz wielki mufti al-Husajni odmówił. Po odprawieniu przez niego modłów Arabowie ruszyli w miasto zabijać Żydów. „Policja mandatowa jak zwykle była bezradna. Liczyła 1,5 tys. w większości arabskich funkcjonariuszy i 175 brytyjskich oficerów. Oficerowie bali się wydawać rozkazy otwarcia ognia do tłumu, funkcjonariusze bali się zemsty, jeśli zabiją rodaków” – tłumaczy Gebert. W efekcie Żydzi musieli bronić się sami. Przy czym w Jerozolimie szło im całkiem nieźle i zginęło ich tylko ośmiu, przy pięciu zabitych Arabach. Gorzej sprawy przedstawiały się w Hebronie, gdzie w ciągu jednego dnia zamordowano prawie 100 Żydów. Ogólnie liczba ofiar po obu stronach była dość wyrównana, bo na 133 zabitych Izraelitów przypadło 116 Arabów. Jednak ci drudzy zginęli głównie z rąk, próbujących zatrzymać pogrom, Brytyjczyków. Potem administracja imperium starała się wymierzyć sprawiedliwość wedle cywilizowanych zasad. Przed sądem postawiono ponad 700 Arabów i 160 Żydów. Zapadło 25 wyroków śmierci za udowodnione morderstwa. Pomimo to egzekwowanie prawa w dobrym europejskim stylu na terenie Ziemi Świętej dawało mizerne efekty.
„Jestem tak zmęczony i zniesmaczony tym krajem i wszystkim, co się z nim wiąże, że chcę tylko go opuścić tak szybko, jak mogę” – pisał w liście do syna sir John Chancellor, wysoki komisarz Palestyny.
Berliński łącznik
Wielki mufti Jerozolimy sukcesywnie tworzył sieć zakonspirowanych bojówek, przy czym ich członków faszerował już nie ideologią nacjonalistyczną, lecz najradykalniejszą odmianą islamu. Religia okazała się skutecznym narzędziem indoktrynacji oraz pozyskiwania nowych członków, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Co ciekawe, najcenniejszymi nabytkami byli studenci, którzy zdobywali wykształcenie w Europie. Zaś najcenniejsi z najcenniejszych uczyli się w stolicy Niemiec. „To właśnie w Berlinie radykalni islamiści po raz pierwszy starli się z umiarkowanymi muzułmanami i pokonali ich, rozwinęli swoją ideologię i propagandę oraz zorganizowali międzynarodową sieć kontaktów” – podkreślają Barry Rubin i Wolfgang G. Schwanitz.
Wielki mufti na początku lat 30. połączył siły z Szakibem Arslanem, druzyjskim księciem z Libanu, niegdyś współpracownikiem von Oppenheima. Wygnany z Bliskiego Wschodu przez Francuzów Arslan osiadł w Genewie, ale często bywał w Berlinie. Dzięki jego pośrednictwu al-Husajni nawiązał kontakt z niemieckimi elitami. Wspólnie z księciem założył w Berlinie Instytut Islamski. Na stanowisko honorowego przewodniczącego rady instytutu zaprosili wpływowego polityka, interesującego się Bliskim Wschodem Franza von Papena. Jednocześnie mufti zainicjował cykliczne zjazdy Generalnego Kongresu Europejsko-Islamskiego. Na pierwszy, w 1931 r., przyjechało do Jerozolimy 132 delegatów reprezentujących 22 kraje.
Tak krok po kroku al-Husajni budował sieć powiązań mających w przyszłości dać mu władzę nad niepodległym państwem Arabów. I to imponująco wielkim, bo współpracę nawiązał nawet z radykalnymi braćmi w wierze zarówno w Indiach, gdzie muzułmańska mniejszość walczyła z Brytyjczykami oraz hinduistami, jak i w perskim Iranie. Jednocześnie udoskonalał taktykę służącą zdominowaniu świata arabskiego, która „polegała na uznaniu wojowniczości za wyznacznik prawowitości” – zauważają Rubin i Schwanitz. „Najbardziej ekstremalne stanowisko stawało się wiodącym, cokolwiek bardziej umiarkowanego piętnowano jako zdradę islamu i narodu arabskiego. Korzystając z tego standardu al-Husajni i jego sprzymierzeńcy mogli szantażować i zastraszać arabskie rządy, grożąc zdyskredytowaniem czy nawet zabiciem każdego, kto szukałby kompromisu z Zachodem albo przeciwstawiałby się ich celom” – dodają.
Kolejnym nowatorstwem al-Husajniego było masowe mobilizowanie wiernych, przy pomocy kazań wygłaszanych w meczetach. Wcześniej zajmowanie się polityką w świecie arabskim ograniczało się do elit. Umasowienie jej w połączeniu ze sfanatyzowaniem tłumu sprawiało, że to duchowy przywódca mógł swoje zdanie narzucać świeckim politykom w Egipcie, Iraku czy Transjordanii. Ten stan rzeczy powodował, że jakikolwiek kompromis Arabów z Brytyjczykami oraz Żydami stawał się niemożliwy.
Zupełnie inaczej prezentowały się relacje islamistów z Niemcami. Kiedy w 1933 r. Hitler po zwycięskich wyborach objął urząd kanclerza, wielki mufti Jerozolimy osobiście pofatygował się do niemieckiego konsulatu w Jerozolimie, by posłać gratulacje wodzowi nazistów. Bezbłędnie wyczuwając szansę na zmianę układu sił w świecie, do której przygotowywał się od dekady.
Syjonistyczno-polskie dylematy
Na początku swoich rządów Adolf Hitler jeszcze nie planował wymordowania niemieckich Żydów. Chciał ich zmusić do emigracji. Co, jak zauważa Konstanty Gebert, sprawiło, że „naziści i syjoniści dość nieoczekiwanie odkryli wspólny cel: ci pierwsi chcieli się Żydów pozbyć z Niemiec, ci ostatni – sprowadzić ich do Palestyny”.
Jesienią 1933 r. niemiecki ekonomista żydowskiego pochodzenia, a zarazem działacz syjonistyczny, Arthur Ruppin wynegocjował z rządem III Rzeszy układ o przesiedleniu niemieckich Żydów do Ziemi Świętej. Naziści łaskawie godzili się, by mogli oni zabrać ze sobą tysiąc funtów i przedmioty warte maksymalnie 20 tys. marek. Ale na początku rządów Hitlera terror nie był tak przerażający, a życie w Palestynie wspólnie z Arabami nie prezentowało się zbyt atrakcyjnie. Z możliwości wyjazdu skorzystało zaledwie 20 tys. emigrantów.
Obserwujący bieg zdarzeń al-Husajni od razu zaczął za pośrednictwem współpracowników naciskać na polityków w Berlinie, by zablokowano ten kierunek emigracji. Grożąc, że taki stan rzeczy przekreśli możliwość sojuszu III Rzeszy ze światem arabskim. „Co do tego, jak postąpić z Żydami, al-Husajni nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości, publicznie opowiadając się za ludobójstwem, jeszcze zanim podobne deklaracje złożył rząd nazistowski” – piszą Rubin i Schwanitz.
Z powodu tarć z Berlinem wielki mufti przez pewien czas przyjaźnił się z Benitem Mussolinim. To od niego w 1935 r. zaczął otrzymywać wsparcie finansowe na tworzenie organizacji zbrojnych działających na Bliskim Wschodzie przeciw Brytyjczykom. Al-Husajni pieniądze chętnie inkasował, lecz wolał przeznaczać je na finansowanie walki z Żydami. Ci również nie czekali bezczynnie, aż zostaną wyrżnięci. Żabotyński założył Narodową Organizację Wojskową (Irgun Cwai Leumi), z kolei pod egidą Ben Guriona działała Hagan. Tworzyły ją lokalne organizacje samoobrony, mające w przyszłości stać się zaczątkiem izraelskiej armii. W tym momencie najbardziej palącą kwestią dla żydowskich bojowników stawało się to, skąd wziąć uzbrojenie. Zwłaszcza że Brytyjczycy, widząc w 1929 r., co Arabowie i Żydzi potrafili osiągnąć przy użyciu jedynie noży, bardzo starali się odciąć ludność Palestyny od dostępu do broni palnej.
„Jeszcze w 1933 r. państwowa spółka Eksport Przemysłu Obronnego SEPEWE otrzymała od «członka egzekutywy żydowskiej» propozycję sprzedaży 1 tys. karabinów, 100 ręcznych karabinów maszynowych, 1 tys. granatów ręcznych i 1,2 mln naboi na potrzeby «syjonistycznych związków sportowych»” – wylicza Jerzy Łazor w monografii „Brama na Bliski Wschód. Polsko-palestyńskie stosunki gospodarcze w okresie międzywojennym”. Transakcja była już niemal sfinalizowana, gdy zablokował ją wywiad wojskowy. Zdesperowany Żabotyński, coraz mocniej skonfliktowany ze zbyt, wedle niego, umiarkowanym Ben Gurionem, zaczął szukać pomocy u Mussoliniego. Przez moment włoski dyktator sponsorował zamierzających strzelać do siebie Żydów z „Irgun” i islamistów al-Husajniego jednocześnie. W końcu postawił na Arabów.
Rozpaczliwie szukając nowego protektora, Żabotyński pojechał do Warszawy i tam został przyjęty przez Józefa Becka. Gość przedstawił szefowi polskiego MSZ plany zorganizowania wyjazdu z Polski do Palestyny w ciągu kilku lat nawet miliona Żydów. Ale w zamian chciał broni i pieniędzy. Zaintrygowany Beck skierował w tej sprawie zapytanie do Sztabu Głównego. W odpowiedzi otrzymał w połowie lipca 1936 r. notatkę od naczelnika wydziału prawnotraktatowego Władysława Kulskiego o treści: „Anglicy bez skrupułów sprzedają swoją broń komukolwiek się da (np. ostatnio Abisyńczykom) – uważam, że w ramach panujących zobowiązań mamy swobodę działania”. To wystarczyło, by ponownie zaprosić Żabotyńskiego w towarzystwie polskiego działacza syjonistycznego Abrahama Sterna. Zaczęto od uzgodnienia przekazania żydowskiemu podziemiu ok. 1,7 tys. karabinów ręcznych oraz 20 tys. naboi. Beck dorzucił 250 tys. zł z funduszy MSZ.
„Dług honorowy zwrotny z chwilą powstania państwa żydowskiego” – napisał na pokwitowaniu Żabotyński. To zwiastowało początek bardzo obiecującej przyjaźni.
Za tydzień druga część tekstu.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama