Lista lewicowych polityków do zabicia, jaką znaleźli niemieccy policjanci u jednego ze swoich kolegów, to ledwie wierzchołek góry lodowej. Na listach poszukiwanych przez wymiar sprawiedliwości jest niemal pół tysiąca potencjalnych prawicowych bojówkarzy.
Magazyn 1 września / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Poniedziałek w niewielkim Ludwigslust, 150 km na północny zachód od Berlina, na długo zapisze się w pamięci jego mieszkańców. Z pierwszymi promieniami słońca na ulicach 12-tysięcznej mieścinki pojawili się antyterroryści, którzy spędzili tam cały dzień, paraliżując życie w meklemburskim miasteczku.
Komunikat prokuratora generalnego, wydany tego samego dnia, niczego nie wyjaśnił. „Dwóch oskarżonych kontaktowało się poprzez internetowe czaty z grupami innych osób – napisano. – Dyskusje koncentrowały się na wydarzeniach politycznych w RFN, zwłaszcza na polityce imigracyjnej i wobec uchodźców, którą oskarżeni uznawali za nieadekwatną. W jej rezultacie, jak przewidywali, nastąpi zubożenie prywatnych i publicznych budżetów, podobnie jak wzrost liczby ataków i innych przestępstw, które ostatecznie doprowadzą do rozpadu porządku społecznego”. Ale posępne prognozy, jakie śledczy wytropili w sieci, to ledwie przyczynek do poniedziałkowej akcji. W Ludwigslust powstał plan działania: oskarżeni doradzali innym gromadzenie broni na nadchodzący czas chaosu. „Są podejrzani o sformułowanie planu, by wykorzystać powstały w ten sposób kryzys jako możność zidentyfikowania przedstawicieli politycznej lewicy oraz zabicia ich” – konkluduje biuro prokuratora.
Tyle komunikat. Wiadomo, że podejrzani wymknęli się obławie: jeden z nich jest policjantem i wie, czego może się spodziewać. Lokalne władze zadowalają się na razie świadomością, że śledczy odnaleźli gromadzoną broń oraz listę potencjalnych celów.
Inna sprawa, że skrytobójczy spisek tylko podgrzewa atmosferę przed zaplanowanymi na wrzesień wyborami.
Idol z VKontakte
Spiskowcy z Ludwigslust dołączą do długiej listy osób poszukiwanych za rozmaite przestępstwa, a których łączy prawicowy ekstremizm. Zgodnie z opublikowaną jeszcze przed wakacjami przez niemieckie ministerstwo spraw wewnętrznych – na żądanie polityków z partii Die Linke – listą nad Renem wydano do czerwca 596 nakazów aresztowania takich osób. Niektóre się dublują, więc ostateczny spis obejmował 462 osoby. Są one oskarżone o oszustwa, szantaż czy rabunki, ale i morderstwa – przeszło setka przestępstw ma związek z przemocą, drugie tyle ma polityczne tło.
Służby odpierają spekulacje na temat „brunatniejącej republiki”, podkreślając, że chodzi o ułamek procentu przestępczości w kraju. W RFN w związku z naruszeniem prawa poszukiwanych jest 140 tys. osób, prawicowi aktywiści stanowią ledwie margines. Ale Niemcy są bombardowani informacjami o kolejnych procesach ekstremistów, począwszy od wchodzącej już w piąty rok rozprawy Beate Zschäpe, jedynej pozostałej przy życiu członkini Trójki z Zwickau, neonazistowskiego komanda określającego się jako Narodowosocjalistyczne Podziemie (trójce bojówkarzy przypisuje się zamordowanie dziewiątki imigrantów i obywateli RFN o zagranicznych korzeniach, zastrzelenie policjantki oraz serię brutalnych napadów na placówki bankowe).
Ostatnio w salach sądowych zaroiło się od wyznawców brunatnych ideologii. W Monachium wiosną skazano czterech członków komanda używającego nazwy Towarzystwo Starej Szkoły, którzy po dozbrojeniu się mieli zamiar atakować centra pomocy dla uchodźców. Wiosną w Dreźnie ruszył proces ósemki Niemców, którzy dokonali ataków bombowych na mieszkania uchodźców i auto lewicowego polityka. W tym tygodniu zaczął się proces 49-letniego prawicowca, Wolfganga P., który podczas październikowej obławy zastrzelił policjanta i zranił trzech innych. W jego mieszkaniu funkcjonariusze znaleźli 31 sztuk broni.
– Doświadczyliśmy bardzo dzielącej debaty na temat uchodźców przyjeżdżających do Europy – tłumaczy Gerd Wiegel, ekspert ds. prawicowego ekstremizmu partii Die Linke. – Wraz z tą debatą zaczął się realny, choć nieuświadomiony, wzrost aktywności skrajnej prawicy i związanej z nią przemocy. Policyjne statystyki są przygotowywane przede wszystkim w odniesieniu do poszczególnych landów, a nie na szczeblu federalnym, a do ujawniania ich dochodzi zwykle na żądanie polityków. Dotyczy to zresztą nie tylko skrajnej prawicy: w czerwcu opublikowane zostały też – na żądanie Zielonych – dane dotyczące ekstremistów religijnych (1155 nakazów aresztowania, przy czym resort nie ujawnił danych dotyczących poprzednich lat, więc nie wiadomo, o jakim trendzie można tu mówić) oraz przestępstw dokonanych przez skrajnych lewaków (167 nakazów aresztowania, w tym przypadku skokowy wzrost nastąpił w 2015 r.).
U źródeł narastającej fali prawicowej przemocy leży nie tylko sama debata na temat imigracji. – Powiedziałbym, że ten wzrost liczby listów gończych to wynik zaniechania konsekwentnego ścigania ekstremistów przez policję – twierdzi znany niemiecki specjalista od brunatnego ekstremizmu prof. Hajo Funke z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Funke posługuje się przy tym jeszcze innymi statystykami liczby przestępstw. Według niego w ubiegłym roku nad Renem doszło do 1698 „politycznie motywowanych skrajnie prawicowymi poglądami” przypadków złamania prawa, w porównaniu do 1029 podobnych przypadków ledwie dwa lata wcześniej.
Funke twierdzi, że ten przypływ skrajnie nacjonalistycznych nastrojów napędzany jest „klimatem hejtu” w Niemczech. Co do atmosfery nad Renem nie mają także wątpliwości same władze RFN. Jak twierdzi minister sprawiedliwości w gabinecie Angeli Merkel Heiko Maas, w ciągu ostatnich dwóch lat wskaźnik motywowanych nienawiścią na tle rasistowskim czy ksenofobicznym przestępstw skoczył o 300 proc. Dotyczy to również powodzi hejterskich komentarzy w internecie, zwłaszcza na portalach społecznościowych. – Wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna się prawo karne – skwitował w czerwcu Maas.
Był to komentarz do przyjętego u progu wakacji nowego prawa penalizującego mowę nienawiści. Dotyczyło ono przede wszystkim portali społecznościowych, z Facebookiem i Twitterem na czele. Niemcy przyjęli ustawę, na mocy której przymykanie oka na fałszywe informacje, strony i komentarze o treściach rozbudzających takie nastroje może się skończyć dla portali społecznościowych bardzo bolesnymi karami, sięgającymi 50 mln w euro. To wyraz zniecierpliwienia Berlina – ponoć niekończącymi się – negocjacjami z menedżerami takich portali. Niemieckie władze przez kilkanaście miesięcy próbowały skłonić partnerów do aktywniejszej walki z mową nienawiści. Z mizernym skutkiem, choć ich adwersarze argumentują, że ustawa nie będzie miała wpływu na realia. „To prawo w niczym nie zmienia podejmowanych wysiłków, by uporać się z tym problemem społecznym – napisali menedżerowie Facebooka w specjalnym oświadczeniu. – Będziemy nadal starać się zapewnić bezpieczeństwo użytkownikom naszej platformy”. Zastrzegając jednocześnie, że firma zatrudniła dodatkowe 3 tys. osób do monitorowania pojawiających się na stronach portalu postów.
Co wcale nie oznacza skuteczności takich działań, gdyż radykałowie potrafią miesiącami bombardować swoich zwolenników jadowitymi postami. Najlepszym przykładem może być Burkhard Bangert – 66-letni były przewodnik turystyczny i miłośnik teorii spiskowych. Z pozoru esencja ekscentryka: podpierający się kosturem, długo- i siwowłosy pan, pozujący na druida, Burgosa z Buchonii – jak sam się ochrzcił, i przemierzający swoje miasteczko na segwayu. Dzięki profilowi na rosyjskim portalu VKontakte Bangert wyrósł w ciągu ostatnich miesięcy na idola skrajnej prawicy. „Zlikwidować Żydów i muzułmanów” – wzywał w jednym z postów. Inny zawiera grafikę z Gwiazdą Dawida, w którą wpisano apel o zabijanie dziennikarzy, policjantów i bankierów.
– Doszliśmy do punktu, w którym nie chodzi już o gadanie – komentował sprawę pseudo-druida Jan Rathje z Fundacji Amadeu Antonio, zajmującej się prawicowym ekstremizmem. – Ten rodzaj myślenia przeradza się w przemoc. Trudno się takim komentarzom dziwić: gdy policja wkroczyła do domu Burgosa z Buchonii, okazało się, że nazi-druid przechowuje w jego zakamarkach niemały arsenał broni.
Reinkarnacja Thomasa Jeffersona
Losy wielu bohaterów tej i podobnych historii potrafią się przecinać. Bangert i Wolfgang P. to zwolennicy ruchu Obywateli Rzeszy (Reichsbürger) – pierwszy jest uznawany za jego zwolennika, drugi zaś za członka. Tyle że ma on luźną strukturę, niemieccy śledczy i dziennikarze sami nie są w stanie jednoznacznie zdefiniować liczebności ruchu. Ale są zgodni, że Obywatele Rzeszy to organizacja potężna, licząca od 10 tys. do 12,5 tys. ludzi.
I brunatny druid nie jest w niej jakimś wyjątkowo ekscentrycznym przypadkiem. – Patrząc na nich, zobaczymy ludzi, którzy są nieco niezrównoważeni psychicznie, często z poważnymi problemami ekonomicznymi – definiował Obywateli Rzeszy Heiko Homburg, szef antyterrorystów w Brandenburgii. – Zobaczymy zwolenników teorii spiskowych, ekstremistów, ezoteryków i tzw. niepodległych obywateli (niektórzy Obywatele Rzeszy nie uznają legalności powojennych rządów RFN – red.) – dorzucał.
Taki był Wolfgang P. W procesie 49-latka kluczową kwestią jest to, czy oskarżony zdawał sobie sprawę, że do jego drzwi załomotali policjanci. On sam miał być przekonany, że nie. – Myślał, że wybuchła III wojna światowa – powiedział sędziom psycholog Michael Wörthmüller, który rozmawiał z radykałem po zatrzymaniu. – Słysząc krzyki współlokatora, sięgnął pod poduszkę po broń, załadował i strzelił przez drzwi – uzupełniał.
W przypadku Reichsbürger liczba radykalnych prawicowców jest prawdopodobnie niewielka: sięga 6 proc. stanu osobowego ruchu. Najgroźniejsze jest jednak to, że za garstką osób skłonnych do rzeczywistej przemocy stoi grupa pozornie bardziej powściągliwych zwolenników, dostarczających ideologicznego uzasadnienia i wymówek oraz realnej pomocy. Jedną z roboczych hipotez dochodzenia w sprawie Wolfganga P. jest teoria, że zabójca został w ostatniej chwili ostrzeżony o rajdzie przez sympatyzującego z Obywatelami Rzeszy policjanta, co pozwoliło mu przygotować się na konfrontację z mundurowymi. Z kolei „Washington Post” dotarł do innego członka ruchu, 59-letniego Thomasa Patzlaffa z Berlina. Ten żyje ze sprzedawania domowej roboty filtrów wody – wiadomo, ta dostarczana przez miejskie wodociągi jest niebezpieczna. Patzlaff nie płaci podatków, mandatów za niewłaściwe parkowanie, zawiadamia ambasady innych państw o założeniu własnego niepodległego kraju, pisuje do papieża. – Federalny rząd dla mnie nie istnieje. Jestem Niemcem, ale państwo, w którym żyjemy, to konstrukcja elit i aliantów – deklaruje w rozmowie z amerykańską gazetą. – Sądzę, że jestem reinkarnacją Thomasa Jeffersona – dorzuca.
To idealnie pasuje do podzielanego przez większość Obywateli Rzeszy przekonania, że Rzesza Niemiecka (ewentualnie Prusy) wciąż istnieje. Prawowitą władzą jest Kommissarische Reichsregierung, Komisaryczny Rząd Tymczasowy, lub Exilregierung, rząd na wygnaniu. Obowiązuje wciąż konstytucja weimarska. Fundamenty pod tę filozofię położył ponad trzy dekady temu były intendent kolejowy Wolfgang Gerhard Günter Ebel, który zdążył się nawet mianować kanclerzem Rzeszy. Teoria była na tyle chwytliwa, że dziś może funkcjonować nawet kilkadziesiąt rozmaitych rządów Rzeszy, wśród nich i takie, które wystawiają własne licencje na rozmaitą działalność, pozwolenia na budowę i inne dokumenty. I, rzecz jasna, biorą udział w obecnej dyskusji o wpływie „międzynarodowego żydostwa” i „muzułmańskim najeździe” na kraj.
Bardziej „cywilizowaną” wersją Obywateli Rzeszy jest Pokolenie Identytarystów, nazywane hipsterskim neonazizmem. Ten ruch ma charakter międzynarodowy: zrodził się na początku poprzedniej dekady we Francji, na prawo od Frontu Narodowego, i pod hasłami „ratowania narodowej tożsamości” i „powrotu do tradycyjnych zachodnich wartości” rozprzestrzenił na Francję, Niemcy i Austrię. Dziś jest w awangardzie obrony Europy przed „hordami imigrantów”, czego najlepszym dowodem miała być akcja należącej do ruchu łodzi, która u wybrzeży Libii miała zawracać statki z nielegalnymi uciekinierami z Afryki i Bliskiego Wschodu.
Nad Renem identytaryści pojawili się kilka lat temu, poprzez środowisko związane z „Blaue Narzisse” – konserwatywnym pismem i portalem dla młodzieży. Dyskusje o ideach francuskiej (i nie tylko, bo idolem środowiska są zarówno Carl Schmitt, jak i Aleksandr Dugin, filozof i doradca Kremla) nowej prawicy przekształciły się trzy lata temu w zarejestrowaną działalność. „Jednym z celów identytarystów jest sprawienie, by rasizm był nowoczesny i modny” – podsumował ruch publicysta tygodnika „Die Zeit” Christoph Gurk.
Ostatnia letnia akcja z łodzi, mającą zatrzymać napływ imigrantów z libijskich wybrzeży, to zaledwie demonstracja siły. Na co dzień identytaryści organizują demonstracje i happeningi (jak choćby zawieszenie na Bramie Brandenburskiej transparentu „Bezpieczne granice – bezpieczna przyszłość”), odnajdują się dzięki aplikacji Patriotyczny Rówieśnik, zastępują dawną frazeologię radykalnej prawicy nowymi terminami, jak Wielka Wymiana (która oznacza to samo, co wcześniejszy Nadmiar Obcych). To nie tylko konserwatywna młodzież i średnie pokolenie w klimacie polskiej „Frondy”, w ruchu odnaleźli się też młodsi działacze ruchu neonazistowskiego, jak lider ruchu z Saksonii Tony Gerber.
– Domaganie się „remigracji” zamiast masowych deportacji albo mówienie o byciu „za tożsamością” zamiast „przeciw obcokrajowcom” to retoryczne zastosowanie starych sloganów bardziej pozytywnymi alternatywami – podsumowywał dr Bernhard Weidinger, austriacki politolog. – Nowością jest to, że zamiast mówić o narodzie, identytaryści wolą odniesienia do Zachodu albo Europy, dzięki czemu mogą współpracować z działaczami z różnych krajów – kwitował.
Co ważniejsze, identytaryści byli jedną z kluczowych sił, które stały za lawiną demonstracji, jakie przetoczyły się przez Niemcy dwa, trzy lata temu: tych pod sztandarami ruchu PEGIDA (Patriotische Europäer gegen die Islamisierung des Abendlandes, Patriotyczni Europejczycy przeciw Islamizacji Zachodu). PEGIDA idealnie utrafiła w resentymenty biedniejszych Niemców, stworzyła legitymizację dla ataków na ośrodki dla imigrantów i przede wszystkim dała pożywkę dla „kultury hejtu”, o której wspominał prof. Funke. Ruch przejściowo osłabł po tym, jak jeden z jego liderów – Lutz Bachmann – zaczął afiszować się na Facebooku ze swoimi nazistowskimi sympatiami – ale pod koniec ubiegłego roku odżył. Dziś jest szefem partii Freiheitlich Direktdemokratische Volkspartei (Liberalna-Ludowa Partia Demokracji Bezpośredniej) i potrafi błysnąć bon motem w stylu „polityka Angeli Merkel (wobec imigrantów – red.) wypłoszyła z kraju 700 tys. Niemców”.
Kampania wrześniowa
Realną siłą w niemieckiej polityce nie jest jednak Bachmann, nawet jeśli potrafi zmobilizować do wyjścia na ulice tysiące zwolenników. Zgodnie z opublikowanym w połowie sierpnia na łamach bulwarówki „Bild” sondażem instytutu Insa, trzecią siłą polityczną nad Renem stała się Alternatywa dla Niemiec (AfD): niegdyś ugrupowanie antysystemowe i eurosceptyczne, posługujące się różnymi hasłami i zlepkiem ideologii, dziś wyraziście antyimigranckie. Gdyby wybory w Niemczech odbyły się w sierpniu, AfD zgarnęłaby 10 proc. głosów – lepiej wypadłyby tylko dwie, tradycyjnie najsilniejsze, partie: SPD (25 proc.) i CDU (37 proc.). Gorzej zaś wypadliby liberałowie z FDP, lewicowcy z Die Linke czy Zieloni; partie, które kiedyś współkształtowały Republikę. Co więcej, w ostatecznym rozrachunku AfD może wypaść znacznie lepiej: w ciągu ostatniego roku notowania partii potrafiły dobić 15 proc. poparcia, a biorąc pod uwagę, że część wyborców tej partii może wstydzić się swoich preferencji, przy urnach może się okazać, że Alternatywa będzie silną – a przynajmniej słyszalną – opozycją. Taki scenariusz zrealizował się już w wyborach lokalnych w Berlinie, niemal dokładnie rok temu. AfD uzyskała wtedy 14,2 proc. głosów.
Przez ostatnich kilka lat Alternatywa szturmem wzięła prawicowy elektorat. Frauke Petry, szefowa partii, z łatwością przejęła język radykałów. Dziś potrafi stwierdzić, że „w razie konieczności policja powinna strzelać do próbujących nielegalnie dostać się do kraju imigrantów”. Jeden z jej współpracowników, Björn Höcke, nawołuje też do bardziej „pozytywnego” podejścia do niemieckiej historii. – Niemcy to jedyny naród na świecie, który pielęgnuje pomnik wstydu w sercu stolicy – mówił na tegorocznym wiecu w Dreźnie Höcke, nawiązując do pomnika Holokaustu w Berlinie. Jego zdaniem Hitler „nie był absolutnym złem”. „Islam nie należy do Niemiec” – powtarzają też jak jeden mąż członkowie partii.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby ułożyć scenariusz, w którym AfD – lub jakiś ruch, który potrafiłby połknąć to ugrupowanie – przyjmuje pod skrzydła wszystkie organizacje, od Obywateli Rzeszy po identytarystów, od ekstremistów po stroskanych statecznych obywateli z demonstracji PEGIDY. Powstała w ten sposób partia, gdyby tylko przesunęła się nieco w stronę centrum, przechwyciła trochę prosocjalnych haseł od lewicy, obiecała wzmocnienie państwa dobrobytu i zatrzymanie inwazji obcych, mogłaby z powodzeniem w kilka lat przechwycić stery kraju. 24 września Niemcy nie tyle będą głosować nad przedłużeniem mandatu Angeli Merkel, ile nad tym, czy taki scenariusz ma szansę się zrealizować.