Opinia Adama Balcera w środowym wydaniu DGP poświęcona filmowi „Wołyń” jest ważna co najmniej z kilku powodów. Tekst analityka jest próbą rozprawienia się ze zmitologizowanym obrazem Kresów przedstawionym – zdaniem autora – w filmie Wojciecha Smarzowskiego. W zasadzie nie ma sensu bronić „Wołynia”. Reżyser od początku nie rościł sobie prawa do pisania podręcznika historii, a film broni się sam. Warto jednak zastanowić się, jak to możliwe, że wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego w swojej uporczywej walce z manipulacjami, półprawdami i kłamstwami z taką łatwością sam się nimi posługuje.
Adam Balcer zaczyna od delegitymizacji półprawdy, jaką jego zdaniem jest motto filmu („Kresowian zabito dwukrotnie – raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie. A ta śmierć przez przemilczenie jest jeszcze bardziej okrutna od śmierci fizycznej”). Przekonuje, że słowa „byłyby uzasadnione w 1991 r., ale nie w 2016 r . po wydaniu setek książek poświęconych rzezi wołyńskiej, organizacji setek konferencji i demonstracji, budowie licznych pomników oraz nadaniu nazw ulicom”.
Trudno zrozumieć argument, według którego pamięć o ofiarach jednej z największych zbrodni okresu II wojny światowej można zamknąć w nazwach ulic, pomnikach, publikacjach, konferencjach i demonstracjach. Znamienne, że – w rozumieniu autora – pamięć nie jest przechowywana na grobach ofiar. Grobach, których miejsc w większości do dziś nie znamy. Siedemdziesiąt trzy lata od rzezi i ćwierć wieku po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości. W zasadzie nawet nie znamy dokładnej liczby ofiar czystki etnicznej na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce. Mamy za to – przyjęte wiosną ubiegłego roku przez parlament ukraiński – uchwały dekomunizacyjne (na Ukrainie uchwały są źródłem prawa), które penalizują podważanie heroicznej roli organizacji takich jak UPA. Przyjęto je w tym samym dniu, w którym w parlamencie przemawiał prezydent RP Bronisław Komorowski. 10 kwietnia 2015 r. z trybuny Rady Najwyższej najpierw o przyjaźni polsko-ukraińskiej mówił Komorowski. Trzy godziny później z tego samego miejsca uchwały przedstawiał i rekomendował ich przyjęcie syn dowódcy operacyjnego UPA Romana Szuchewycza (ps. Taras Czuprynka) – Jurij. To właśnie oficer Szuchewycza, pułkownik UPA Dmytro Klaczkiwski (ps. Kłym Sawur) wydał rozkaz eksterminacji wołyńskich Polaków, co jest jednym z najważniejszych dowodów świadczących o tym, że mieliśmy do czynienia z ludobójstwem, a nie spontaniczną i chaotyczną rabacją.
Jak to się stało, że doszło do takiej niefortunnej koincydencji (Szuchewycz po Komorowskim) po „wydaniu setek książek poświęconych rzezi wołyńskiej, organizacji setek konferencji i demonstracji, budowie licznych pomników oraz nadaniu nazw ulicom”?
Zostańmy przy Klaczkiwskim, by przeanalizować kolejną zdumiewającą tezę. Balcer pisze: „Po wyjściu z kina polski widz będzie przekonany, że UPA to wyłącznie kolaboranci Niemców i jedynym jej celem istnienia było mordowanie Polaków. Nie dowie się, że w 1943 r. UPA wywołała wielkie powstanie antyniemieckie, które w ludobójczy sposób tłumiły siły podlegające generałowi Erichowi von dem Bachowi, katowi Warszawy”.
To prawda, UPA walczyła przeciw Niemcom. Jednym z najaktywniejszych dowódców w tej walce był wspomniany Klaczkiwski, który równolegle stworzył Oddziały Samoobrony Ukraińskiej (Samoobronni Kuszczowi Widdiły). OSU oprócz budowy zalążków czegoś na wzór państwowości odpowiadały za parcelację ziemi odebranej wygnanym lub pomordowanym na Wołyniu Polakom. Zasłużony w walce z Niemcami pułkownik był też zwolennikiem tezy, że najważniejszym wrogiem Ukraińców w ich walce o niepodległość są Polacy, a nie Niemcy.
Żonglowanie analogiami do von dem Bacha-Zelewskiego jest wręcz niesmaczne. Nie można próbować walczyć z rzekomymi mitami, samemu czerpiąc z niedopowiedzeń i manipulacji pełnymi garściami. Czy to, że Klaczkiwski heroicznie walczył przeciw Niemcom, w jakikolwiek sposób tłumaczy jego kluczową rolę w przeprowadzeniu czystki etnicznej na Polakach i odebraniu ich majątków. To tak jakby reformatorskimi poglądami Młodoturków dało się uzasadnić rzeź Ormian.
Idźmy dalej. Balcer pisze: „Polski widz po wyjściu z »Wołynia« uzna, że Ukraińcy – nie licząc kilku wyjątków – to bestie i kolaboranci Niemców i Sowietów. Olbrzymia większość Polaków jest w filmie zabijana przez pijaną ukraińską hołotę ze szczególnym okrucieństwem”.
Ja na filmie nie widziałem pijanej hołoty. Widziałem natomiast obraz kolaborujących Ukraińców z Niemcami i Sowietami, którzy zabijali ze szczególnym okrucieństwem Polaków. Widziałem też fatalne wojsko polskie z okresu kampanii wrześniowej i bezbronne AK. Zapyziałe i antysemickie polskie chłopstwo i fornali. Do tego naiwnego podporucznika Zygmunta Rumla. AK, które symbolizuje (choć Rumel należał do Batalionów Chłopskich) – przypomina raczej patetyczne zachowania Związku Kawalerów Ostrogi w „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza, a nie strażników polskiej chwały. Na deser jest jeszcze bratobójstwo wśród Ukraińców w obronie Polki. I zwierzęcy odwet ze strony Polaków na Ukraińcach. Czy to mało, by pokazać złożoność tragedii, która dotknęła Kresy ponad 70 lat temu?
Balcer ubolewa, że Ukraińcy występują u Smarzowskiego w roli kolaborantów. Niestety w okresie rzezi wołyńskiej i eksterminacji Polaków we wschodniej Małopolsce tak właśnie było. Kolaborowali też Polacy. Nikt tego nie kwestionuje. Jest tylko jedna różnica, którą przypomniał mi niedawno jeden z PiS-owskich ministrów. W Polsce nikt kolaborantów nie gloryfikuje. Nikt nie stawia pomników tłuszczy, która spaliła Żydów w Jedwabnem. Nie spotkałem się z tym, by wstępowanie Polaków do oddziałów niemieckich, które walczyły z UPA, uznawano za coś, z czego powinniśmy być dumni. Nie słyszałem, by w Polsce szczególnym szacunkiem darzono pamięć np. o granatowej policji czy szmalcownikach.
Balcer pisze: „»Wołyń« powstał na podstawie opowiadań Stanisława Srokowskiego, który zaangażował się razem ze środowiskami kresowymi w zbiórkę funduszy dla filmu. Srokowski utożsamia UPA z Hitlerem, zawyża co najmniej dwukrotnie liczbę ofiar polskich i nie dostrzega ofiar ukraińskich”. I znów zapomina dodać dość istotnej informacji. Otóż mimo dobrego nazwiska reżysera niewielu było odważnych, którzy chcieliby wesprzeć finansowo „Wołyń”. W końcu zarzuty kluczowe: „Smarzowski nie próbuje cofnąć się przed II RP, żeby przypomnieć o głęboko zakorzenionej nienawiści wielu wołyńskich ukraińskich chłopów (czasami wywodzących się ze spauperyzowanej szlachty zagrodowej) wobec polskiej arystokracji przekładającej się na wszystkich Polaków. Reżyser podkreśla, że jako artysta nie odpowiada za możliwość wykorzystania filmu przez środowiska nacjonalistyczne przeciw Ukraińcom (...). Mógł jednak zastanowić się, czy liczne sceny pokazujące Ukraińców zbrodniarzy maszerujących z flagami, stojących przy ogniskach i wznoszących wielokrotnie okrzyki: »Chwała Ukrainie, bohaterom chwała!« nie skojarzą się przypadkiem wielu Polakom z kijowskim Majdanem”.
Balcer nie wspomina, że Smarzowski szukał po stronie ukraińskiej partnerów do stworzenia filmu. Osoby, która dałaby jeszcze więcej siły narracji ukraińskiej i wprowadziła jeszcze więcej balansu (który moim zdaniem i tak w filmie jest). Ktoś nawet chciał. Dawał sygnały, że włączy się w produkcję. Ostatecznie sprawa umarła. Trudno robić reżyserowi zarzut, że „mógł się jednak zastanowić”. Bo się zastanowił.
I zdanie kluczowe z Adama Balcera: „UPA traktowała wojnę z Niemcami, Sowietami i Polakami jako jeden front (ataki na nich były nierzadko ze sobą powiązane)”. To nie jest manipulacja, to kłamstwo, którego nie jestem w stanie zrozumieć. Największym błędem UPA po decyzji o dokonaniu czystek etnicznych na Polakach było zawieranie od końca 1943 r. taktycznych sojuszy z Niemcami. To jednak szczegół. Znacznie ważniejsze jest przekonywanie, że UPA prowadziła wojnę z Polakami. UPA po prostu dokonała na Polakach rzezi. Między byciem stroną konfliktu a ofiarą jest zasadnicza różnica. Tezę o wojnie polsko-ukraińskiej prowadzonej z jednej strony przez AK, a z drugiej przez UPA, lansuje szef ukraińskiego IPN Wołodymyr Wjatrowycz (faktyczny autor uchwał dekomunizacyjnych przyjętych przez ukraiński parlament w czasie wizyty Komorowskiego). Różnica jednak jest taka, że Wjatrowycz to wybitnie uzdolniony historyk, który manipuluje faktami na potrzeby polityki historycznej. Buduje narrację, która jest zgodna z ukraińską racją stanu. W tym kontekście mam do niego szacunek jako do ukraińskiego patrioty. Czy jednak można szanować mity serwowane przez przedstawicieli polskich elit?