Jeśli boli coś, czego nie ma, to jest to tak zwany ból fantomowy albo ból widmo. Boleć fantomowo mogą różne rzeczy nieistniejące: rottweilera ogon, Donalda Trumpa elementarna przyzwoitość, Polskę odwieczna i dziewicza Puszcza Białowieska, a Barbie – drugorzędowe cechy płciowe. Najczęściej jednak ból widmo jest problemem, z którym zmagają się ludzie po amputacji kończyn. To problem poważny, trudny do rozwiązania, do szaleństwa irytujący.
Jeśli boli coś, czego nie ma, to jest to tak zwany ból fantomowy albo ból widmo. Boleć fantomowo mogą różne rzeczy nieistniejące: rottweilera ogon, Donalda Trumpa elementarna przyzwoitość, Polskę odwieczna i dziewicza Puszcza Białowieska, a Barbie – drugorzędowe cechy płciowe. Najczęściej jednak ból widmo jest problemem, z którym zmagają się ludzie po amputacji kończyn. To problem poważny, trudny do rozwiązania, do szaleństwa irytujący.
Mózg jeszcze nie przyjął do wiadomości, że ciało zostało pozbawione prawej ręki – i składa raport, że owa nieistniejąca ręka jest, powiedzmy, w stanie bolesnego skurczu. Gdyby posiadacz mózgu rękę faktycznie miał, mógłby ją rozprostować, rozmasować, rozciągnąć. Ale ponieważ jej nie ma, jest skazany na dojmujący i bezsensowny ból.
A przynajmniej był skazany, dopóki Vilayanur S. Ramachandran, słynny profesor neurologii, nie wpadł na zawstydzająco prosty pomysł, który może, przy pewnych konkretnych bólach, rozwiązać ten problem. Jesteś pacjentem z amputowaną i widmo-bolącą prawą ręką. Lekarz każe ci włożyć obie ręce do pudełka – nie przejmuj się, że jedna z nich nie istnieje, postępuj tak, jakby wciąż tam była. Pudełko jest wyposażone w system luster sprytnie odbijających zdrową rękę – i nagle, ku twojemu zdumieniu, przed twoimi oczami ukazują się obie ręce, jak żywe. „Wykonuj jednoczesne symetryczne ruchy obiema rękami” – mówi do ciebie lekarz. Twój mózg wysyła odpowiednie instrukcje i dostaje feedback wizualny: instrukcje działają! Zupełnie jakby ręka nieistniejąca nagle zaistniała! Teraz więc rozprostuj obie ręce, rozluźnij – i nagle sam siebie przekonałeś, że ręka odtajała. Ból ustąpił. Za pomocą prostego triku. Okłamałeś sam siebie i wziąłeś to za dobrą monetę. Wykonałeś na sobie małoinwazyjną operację mózgu. Ręka co prawda nie odrosła – ale niewątpliwie odczuwasz ulgę.
To mocna rzecz, ten eksperyment; z gatunku tych, które wywołują dziesiątki skojarzeń. I mnie się skojarzyło, w zeszłą sobotę, kiedy przez Warszawę przetoczyła się fala demonstracji. Był KOD, byli narodowcy, była Parada Schumana, byli fani Edyty Górniak. Wszyscy szli w imieniu politycznych haseł (Trybunał! Europa! Polska! To nie ja byłam Ewą!), poprzez protest ćwicząc swoje mięśnie demokratyczne. Można ulec pokusie patrzenia na Polskę z osobna – ale silna potrzeba politycznego wiecu od kilku dobrych lat krąży nad całym Zachodem. Po uspokojeniu nastrojów lewicowych z lat mniej więcej 60. w 2011 roku tamę na nowo przerwał amerykański ruch Occupy Wall Street. W wielu krajach ludzie wyszli na ulicę w proteście przeciwko ACTA, potem TTIP, CETA i TiSA. W Stanach schedę po OWS przejął teraz ruch Black Lives Matter domagający się równego traktowania Afroamerykanów; w Europie na zmianę protestują ruchy narodowe i obrońcy praw człowieka. Lud jest na ulicach i nie zawaha się użyć flag.
Jeśli wierzyć mędrcom, ogólny nastrój wiecu jest wynikiem kryzysu demokracji, a konkretnie długotrwałego poczucia obywatelskiej impotencji. Poczucia uzasadnionego. Bo co tak naprawdę może dziś zrobić obywatel? Zagłosować; to prawda. Wybrać swoich polityków. Co prawda często wyboru dokonujemy na ślepo – bo tu partyzanckie media, bo tam ukryte w Panamie papiery, bo to czy tamto jest ściśle tajne. Często więc władza wpada w ręce kontrolujących przekaz elit, które zajęłyby się potrzebami obywatela, gdyby nie musiały ciągle zajmować się wyłącznie własnym interesem.
Jednak nawet gdyby obywatel wybrał kryształową postać, o wartościach zgodnych z interesem własnym obywatela, ów polityk i tak nie miałby większego pola manewru. Demokracja zachodnia jest bowiem demokracją liberalną: skonstruowana jest tak, by niezależnie od woli ludu nie dało się ruszyć jej fundamentów, zabezpieczanych przez cały system instytucji międzynarodowych.
A gdyby nawet wybrany przez obywatela polityk taki wpływ miał, to i tak gospodarcza globalizacja powoli odbiera faktyczną władzę instytucjom politycznym i cichaczem przenosi ją w ręce prywatnych korporacji.
I, trochę z innej beczki, jeśli nawet jakimś cudem boskim korporacje te (można marzyć) działałyby w interesie obywatela, to pewnie usiłowałyby zatrzymać globalne ocieplenie albo uwolnić go od moralnego ciężaru korzystania z niewolniczej pracy tak zwanego Trzeciego Świata, odbierając mu tym samym samochód i powodując drastyczne podwyżki w H&M, owego obywatela po raz kolejny pozbawiając poczucia sprawczości i kontroli nad własnym życiem. Bo tak naprawdę poczucie kontroli w systemie globalnych zależności i nadpodaży podrzędnych informacji można stracić niezależnie od tego, czyje interesy realizuje władza.
Być może jest to świat najlepszy z możliwych. Kto wie. Ale w tym świecie obywatel jest coraz częściej skazany na obserwowanie rzeczywistości z rozdziawioną gębą, tylko usuwając się z drogi tańczącym żywiołom
Być może więc jest to świat najlepszy z możliwych. Kto wie? Ale w tym świecie obywatel jest coraz częściej skazany na obserwowanie rzeczywistości z rozdziawioną gębą, tylko usuwając się z drogi tańczącym żywiołom. Jednocześnie obywatel ten wie (bo tak mu powiedziano), że z chwilą wrodzenia się w system demokracji został wyposażony w specjalny organ duszy służący do działań demokratycznych. To nim wywiera wpływ na rzeczywistość, to on jest narzędziem jego politycznej sprawczości. To tam rezyduje okruch mocy suwerena, mający moc prawdziwego działania i czyniący z obywatela prawdziwy polityczny podmiot. Więc dziwi się obywatel: dlaczego ten narząd jest tak przykurczony, dlaczego boli, jakby wlazł weń jakiś potworny skurcz? Zdesperowany bólem, wkurzony brakiem wpływu na cokolwiek, w celu rozruszania owego narządu poprzez regularne ćwiczenia obywatel wychodzi więc na ulicę – przeciw bankom, białej elicie; w imię Europy, Polski, trybunału, Smoleńska.
I co? Patrząc ze środka demonstracji, pewnie dużo, pewnie istotnie, pewnie i chwalebnie. Ale czasem najdzie któregoś z nas straszna myśl, myśl, od której ręka mocniej zaciśnie się na fladze. Może już wcale nie ma tej części duszy. Może niezauważenie amputowali nam cały polityczny wpływ, oddając władzę gdzieś w ręce jednego procenta albo – co gorsza – w ręce nieludzkich procesów historycznych, które przyspieszają z każdym zatoczonym przez internet kręgiem. Jak w tym cytacie z Twaina: „Gdyby głosowanie coś zmieniało, nie pozwoliliby nam tego robić”. Gdyby demonstracje wywierały prawdziwy nacisk na coś istotnego, już by nas rozpędzili. Może wiec to tylko pudełko z systemem luster, który nabiera mózg, podstępem go przekonując, że nieistniejąca demokratyczna sprawczość ma się dobrze, jest zdrowa i świetnie nią operujemy. Poszliśmy leczyć ból realny, zaleczyliśmy fantomowy. Nakarmiliśmy snami widmo amputowanego z duszy suwerena. Ręka co prawda nie odrosła, ale co za ulga. Tymczasem nie dzieje się nic, karawana idzie dalej.
To oczywiście nieważne. Chodźcie, państwo, na demonstracje, pójdę i ja. W końcu ból widmo i ból prawdziwy bolą tak samo, ulga należy się obu. Z pewnej perspektywy, wcale nie tak głupiej, poczucie sprawstwa jest równie wartościowe co sprawstwo samo w sobie. I tego sobie i wam życzę w tym nadchodzącym czasie demonstracji: demokratycznej fizjoterapii, choćby nawet w lustrzanym pudełku.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama