W ostatnim okresie, obok wielu innych zdarzeń, mamy do czynienia z inwazją słów i wypowiedzi wypaczających lub wręcz zastępujących rzeczywistość. Przypomnijmy bezprawny wybór przez Platformę Obywatelską dwóch sędziów (w czerwcu minionego roku) i setki razy powtarzany argument, że to oni zaczęli, a my tylko się rewanżujemy. Jest to taki sam argument jak osoby, która – ponieważ sąsiad ukradł jej rower – uważa, że ma pełne prawo ukraść sąsiadowi samochód.
Inny przykład to zdanie pani premier, że w Polsce jest milion ukraińskich uchodźców. Wszyscy wiedzą, że to nieprawda, ale co z tego, skoro przeciwko zdaniu trzeba wytaczać armaty argumentów. Do tego zupełnie niezrozumiały pogląd, że gimnazja są do niczego. I na koniec słowa, wywiady i listy pisane do polityków europejskich lub do europejskiej prasy, w których się mówi tak, jakby politycy czy też opinia publiczna w bliskich nam krajach byli kompletnie pozbawieni wiedzy na temat tego, co się dzieje w Polsce.
Można sądzić, że to tylko słowa. Jednak kolejność jest odmienna, niż na ogół myślimy, to słowa zmieniają rzeczywistość, a fakty stanowią najczęściej pochodną słów, ich konsekwencję. Doskonale przecież wiemy, że jeżeli w jakiejkolwiek wspólnie działającej grupie zapędzimy się w słowach zbyt daleko, to wywołamy nieodwracalne konsekwencje. Można naturalnie przeprosić, ale przeprosiny przyjęte słownie nie zawsze zmieniają stan rzeczy. Niechęć lub odmowa współdziałania to tylko najbardziej łagodne skutki złych słów.
Równie istotny jest fakt, również doskonale znany z historii, że bardzo często mówiący słowa, nawet jeżeli początkowo wiedzieli, że są to słowa co najmniej nieodpowiednie, a może nieprawdziwe, stopniowo zaczynają sami sobie wierzyć. Wierzyć swoim słowom bez oglądania rzeczywistości. Reagować na cudze słowa, jakby to były fakty. I w ten sposób rzeczywistość jest lekceważona. Niezwykle łatwo jest znaleźć się w sytuacji, kiedy słowa, słowa wspólne całej grupie politycznej, stają się więzią łączącą tę grupę o wiele silniej niż poglądy polityczne.
Obywatele naturalnie reagują na słowa, tym bardziej że człowiek w pierwszym odruchu chciałby wierzyć osobie publicznej. Nie wszyscy są dostatecznie poinformowani lub zainteresowani, żeby wnikać w treść przekazu. Ale słowa powodują potem polemiki na temat uchodźców, na temat rzekomej pornografii w teatrze wrocławskim czy na temat woli narodu. Polemiki te czasem przyjmują bardzo gwałtowny kształt i sprawiają, że wzajemny antagonizm przybiera na sile.
Dawniej uczono dzieci, żeby nie opowiadały o tym, co się dzieje, co się mówi w domu. Nie dlatego, że w domu dzieją się jakieś strasznie tajemnicze lub naganne sprawy, lecz dlatego, że przypadkowe słowa – w dodatku wypowiedziane przez dziecko – mogą nabrać własnego życia. Na tym polega zgubna rola plotki. Inaczej mówiąc, ponieważ od dziecka nie można oczekiwać odpowiedzialności za słowa, lepiej, żeby nie opowiadało kolegom, co tatuś mówi mamusi, a co na to babcia.
Zalecałbym takie zachowanie współczesnym politykom. Wstrzemięźliwość w słowach jest wielką cnotą, a jej brak powoduje, że często mówi się nie to, co chciałoby się powiedzieć i co jest zgodne z rzeczywistością, lecz to, co się uważa, że się powinno powiedzieć, lub też to, co jest wyrazem ogólnej postawy, a nie reakcji na konkretny problem. I jeszcze krok dalej. „Spisane będą czyny i rozmowy” – pisał Czesław Miłosz. Zgoda. Odwróciłbym jednak kolejność, bo całym przekonaniem sądzę, że przede wszystkim zapamiętane i zapisane będą właśnie rozmowy, czyli słowa. W związku z tym nieumiejętność używania słów w celu opisania rzeczywistości dyskwalifikuje demokratycznego polityka. A niedemokratyczny w końcu tak się uwikła w niemądre słowa, że sam się w nich pogubi.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama