Inaczej niż dotychczas widekonferencja ma się zacząć nie po południu, ale o godz. 10 rano. "Nie mamy ram czasowych, ale może to potrwać dość długo" - uprzedzał w czwartek, zastrzegając anonimowość, jeden z unijnych urzędników.
Michel, którego pierwszymi partnerami w konsultacjach przed szczytem były kraje Grupy Wyszehradzkiej, na sam koniec maratonu rozmów zostawił sobie najbardziej sceptycznych. Na czwartek zaplanowane miał połączenia telefoniczne z premierami Szwecji, Holandii oraz Finlandii.
Kraje te wraz z Austrią i Danią są przeciwne przyznawaniu bezzwrotnych grantów, a jako odpowiedź na koronakryzys proponują pożyczki. W Brukseli starają się zachować optymizm, wskazując, że temperatura sporu między delegacjami obniżyła się.
"Jest poczucie, że przechodzimy przez wyjątkowy kryzys. Pracujemy ciężko, by uniknąć ostrzeliwania propozycji przez kraje członkowskie i tego by któryś z nich był zapędzony do narożnika" - ujawniło wysokiej rangą źródło zaangażowane w przygotowanie szczytu.
Mimo tego dyplomatycznego ugładzania zarysowują się różnice. W artykule opublikowanym dwa dni temu w "Financial Times szefowie państw i rządów "oszczędnej czwórki", czyli Szwecji, Austrii, Holandii i Danii, podkreślili, że UE powinna kierować wsparcie tylko do najbardziej dotkniętych obecnym kryzysem państw i robić to w formie pożyczek.
"Jak nagle można nazwać odpowiedzialnym zachowaniem wydanie 500 miliardów euro pożyczonych pieniędzy i zostawienie rachunku na przyszłość? - pytają premierzy Szwecji Stefan Lofven, Danii Mette Frederiksen, Holandii Mark Rutte oraz kanclerz Austrii Sebastian Kurz. - Wydane pieniądze będą również musiały zostać zarobione i zwrócone - przez podatników".
Nie tylko te państwa, ale też np. kraje bałtyckie podkreślają, że powinny istnieć szczegółowe i związane z kryzysem kryteria, na podstawie których wypłacane byłyby środki. Kryteria przyznawania pieniędzy opierają się teraz o historyczne dane dotyczące np. bezrobocia, co części państw się nie podoba. Rozdźwięk w tej sprawie był nawet w Grupie Wyszehradzkiej. "Faktycznie jest krytyka, że punkt odniesienia to okres 2015-2019 r." - zdradził dyplomata.
Jednak w Brukseli zwracają uwagę, że nie ma jeszcze efektów kryzysu, który przecież dopiero co się zaczął, dlatego trzeba się opierać o dane historyczne, bo pokazują one, gdzie UE była słaba gospodarczo i gdzie obecne załamanie może być najbardziej odczuwalne. Na takim podejściu korzysta Polska, bo w planie przedstawionym przez KE jest trzecim po Włochach i Hiszpanii odbiorcą środków z planu naprawczego.
"Oczywiście można zmienić kryteria w negocjacjach. One nie są wyryte w skale. Ale liczby (dla poszczególnych państw - PAP) zostały już opublikowane, co sprawia, że zadanie to jest trudniejsze" - tłumaczyło źródło.
Niektóre państwa chcą również zmiany propozycji między grantami i pożyczkami. Zgodnie z propozycją KE mają one wynosić odpowiednio 500 i 250 mld euro. W piątek sprawa ta raczej nie zostanie rozstrzygnięta. Otoczenie szefa Rady Europejskiej wskazuje, że po szczycie zorganizowana zostanie druga runda konsultacji bilateralnych i w mniejszych grupach, a potem już szczyt nie online, lecz na żywo (w Brukseli spekuluje się, że być może nawet dwa), by zakończyć spory.
W cieniu dyskusji o planie naprawczym jest sam budżet na lata 2021-2027. "Oszczędna czwórka" domaga się zmiany priorytetów, by odzwierciedlić sytuację pokryzysową. Argumentuje, że nie wszystko może być tak samo ważne, a krajowe kasy nie są bez dna. "Kryzys dotknął nas wszystkich i bardzo mocno obciąża wszystkie budżety krajowe. Dlatego wszyscy musimy mieć realistyczny poziom wydatków" - wskazali szefowie państw i rządów Danii, Szwecji, Austrii i Holandii.
Dyplomaci z tych państw wskazują, że liderom trudno będzie wrócić po negocjacjach do domów z niczym, bo to mogłoby rozwścieczyć opinię publiczną. Niedawne badanie przeprowadzone dla holenderskiej gazety "Volkskrant" przez I & O Research wykazała, że 61 proc. holenderskich wyborców nie popiera planu naprawczego zaproponowanego przez Komisję Europejską.