Za tym, aby Sejm jeszcze w tym tygodniu zajął się propozycją klubu Sojuszu, opowiedziało się 46 posłów, przeciwko było 394, od głosu wstrzymało się 6.

Składając dwa tygodnie temu wniosek o skrócenie kadencji Sejmu politycy SLD oceniali, że doszło do destabilizacji w rządzie, która oznacza destabilizację państwa i zniechęca Polaków do bycia aktywnymi obywatelami i - jak uzasadniali - ten czas destabilizacji trzeba zakończyć.

Była to reakcja na zmiany w rządzie, do których doszło na początku czerwca. Premier Ewa Kopacz poinformowała wtedy, że z funkcji w rządzie zrezygnowali m.in. ministrowie: zdrowia Bartosz Arłukowicz, sportu Andrzej Biernat, skarbu Włodzimierz Karpiński, wiceministrowie: skarbu Rafał Baniak, środowiska Stanisław Gawłowski, gospodarki Tomasz Tomczykiewicz. Z funkcji marszałka Sejmu zrezygnował natomiast Radosław Sikorski. Zmiany nastąpiły po publikacji w internecie materiałów ze śledztwa z tzw. afery podsłuchowej.

Po złożeniu przez SLD wniosku, tylko część posłów klubu Zjednoczona Prawica deklarowała gotowość do jego poparcia. Jak mówił wtedy poseł ZP Arkadiusz Mularczyk, oceniany "na gorąco" wniosek SLD jest do poparcia przez jego klub. "Wniosek jest w dobrym miejscu i w dobrym czasie. Platforma utraciła już jakikolwiek mandat społeczny do rządzenia, najbliższe cztery miesiące do wyborów, to będzie okres topienia się rządu PO-PSL, a szkoda na to czasu Polaków" - podkreślił.

Ówczesna rzecznik rządu Małgorzata Kidawa - Błońska (PO) przekonywała, że nie ma żadnych powodów do samorozwiązania Sejmu. "Wybory są w październiku, Sejm powinien dokończyć sprawy, które rozpoczął. Rozumiem, że SLD ma bardzo duże problemy i w sondażach znika ze sceny politycznej, ale to nie znaczy, że my mamy przestać pracować" - mówiła wówczas.

Podkreślała też, że wbrew temu, co mówią politycy Sojuszu "nie ma żadnej destabilizacji państwa", a rząd i Sejm pracują normalnie. "Zmiany w rządzie były i zawsze mogą mieć miejsce. Premier Ewa Kopacz ma silny mandat, są realizowane zadania z expose, państwo działa normalnie" - zapewniała Kidawa-Błońska.

Także rzecznik koalicyjnego klubu PSL Jakub Stefaniak mówił wówczas, że wniosek nie ma sensu, a Sejm powinien się skoncentrować na pracy nad projektami ustaw. "SLD szuka mocnego akcentu na zakończenie swojej sejmowej egzystencji" - dodał.

Z kolei Prawo i Sprawiedliwość deklarowało, że gdyby do wyborów było więcej czasu, to poparłoby wniosek. "Ale za cztery miesiące mamy wybory i nie ma sensu, by skracać tę kadencję o - przypuśćmy - dwa miesiące i robić wybory w trakcie wakacji" - uzasadniał zastępca rzecznika PiS Krzysztof Łapiński. Podkreślał, że to premier Kopacz - "jeśli sobie nie radzi" - powinna podać się do dymisji, by "ktoś z obecnej koalicji przejął ster rządu".

Zgodnie z konstytucją, Sejm może skrócić swoją kadencję uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby posłów, czyli potrzebnych jest do tego 307 głosów. Skrócenie kadencji Sejmu oznacza też skrócenie kadencji Senatu. Po podjęciu takiej decyzji, przyspieszone wybory muszą się odbyć nie później niż w ciągu 45 dni od dnia skrócenia kadencji.