Przed laty, jak zapewne Państwo pamiętacie, Roman Giertych chciał do szkół wepchnąć dużo Sienkiewicza kosztem Witolda Gombrowicza – i rozpętało się piekło polskie. Przeciwnicy pomysłu twierdzili, że władza autorytarna i ciemna jak tabaka w nacjonalistycznym rogu (młodszym czytelnikom przypominam, że Giertych był ministrem edukacji w rządzie „pierwszego PiS”) chce młodzieży odebrać krytyczne i samodzielne osądzanie narodowej tradycji. Sienkiewicza uznano za depozytariusza narodowo-militarnej bezmyślności, a na dodatek kolegę prezesa.
Tamten spór bardzo mnie poruszył. Bo nie dotyczył on w ogóle prawdziwego narodowego problemu – odwrócenia się przez szkołę od czytania, zwłaszcza tekstów bardziej złożonych czy też po prostu dłuższych. Awantura nie powinna dotyczyć tego, co będzie umieszczone na liście obowiązkowych lektur, lecz tego, że lista taka od dawna pozostaje zbiorem życzeń. Co zrobić, aby uczniowie (i nauczyciele) czytali dużo i z chęcią? Niestety, zagadnienie powyższe jest trudne, zaś plebiscyt „Józio” czy „Skrzetuski” był łatwy, jak wybór między „PiS” i „anty-PiS”. I tak nam, cholera, zostało.