Polska polityka historyczna to wieloletnie zaniedbania i chaos; MSZ nie wie co robi IPN, IPN nie wie co robi resort kultury, Muzeum II Wojny Światowej nie wie co robi Muzeum Katyńskie - mówi PAP historyk Sławomir Cenckiewicz. Dodał, że nowela o IPN może być odebrana za groźną dla wolności słowa.
W rozmowie z PAP dr hab. Sławomir Cenckiewicz - wiceprzewodniczący Kolegium IPN - podkreślił, że nowelizacja ustawy o IPN, która przewiduje kary za publiczne i niezgodne z prawdą pomawianie narodu polskiego za zbrodnie z czasów wojny, choć wypływa z dobrych intencji, może być postrzegana za groźną nie tylko dla wolności słowa, ale i swobody badań naukowych.
PAP: Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku - bardzo ważna instytucja kształtująca polską politykę historyczną - ma nową Radę, w której będzie pan zasiadał obok prof. Andrzeja Nowaka czy prof. Tadeusza Wolszy. Co oznacza dla muzeum wybór Rady w tym składzie, a także w czasie, gdy polska polityka historyczna przeżywa poważny kryzys związany z nowelizacją ustawy o IPN?
Sławomir Cenckiewicz: Rada Muzeum II Wojny Światowej, którą w ostatnim czasie powołał minister kultury, ma charakter wyłącznie doradczy, a nie decydujący o tym, co będzie działo się w tej placówce. Myślę jednak, że członkowie Rady, jak i sama dyrekcja muzeum, przyczynią się do skuteczniejszego niż do tej pory wzmocnienia polskiej opowieści historycznej adresowanej do Polaków i obcokrajowców. Będąc w Radzie, łącząc to z pracą w MON, Radą Archiwalną i IPN, mamy szansę kreowania spójnej i międzyinstytucjonalnej wizji polskich losów podczas II wojny światowej. Chodzi o uwzględnienie nie tylko martyrologii narodu polskiego, ale i polskiego wysiłku zbrojnego w walce z dwoma totalitaryzmami począwszy od 1939 r., w tym informowania świata o Zagładzie Żydów.
Mam nadzieję, że uda się też osłabić zjawisko europeizacji polskiej pamięci historycznej i w zgodzie z naszą najlepszą wiedzą pokazać charakter totalny charakter wojny 1939-45, wywołanej do spółki przez III Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki, których ofiarą była Polska, naród polski i polscy obywatele.
Polska po przyjęciu nowelizacji ustawy o IPN i krytyce, głównie ze strony Izraela i Stanów Zjednoczonych, znalazła się w dość trudnej sytuacji. Dlatego tym bardziej musimy wykorzystać potencjał Muzeum II Wojny Światowej, które, także dzięki naszym poprzednikom, stało się jedną z najbardziej znanych instytucji muzealnych w Europie, a po części i na świecie. I niezależnie od kontrowersji, które w środowiskach lewicowych i liberalnych wywołała zmiana kierownictwa muzeum (odwołanie z funkcji dyrektora prof. Pawła Machcewicza), jest to konkretny kapitał, który należy obecnie wykorzystać.
PAP: Komentatorzy tych kontrowersji często powtarzają pytania o losy i kształt wystawy głównej.
Sławomir Cenckiewicz: Nie ukrywam, że jestem wobec tej wystawy bardzo krytyczny. Pisałem o tym wielokrotnie. Mimo rozmachu tej ekspozycji jest w niej niemal wszystko do poprawienia. Dlatego chciałbym, by pierwszym krokiem Rady było właśnie podjęcie wysiłku zmiany tej ekspozycji. Wojskowe Biuro Historyczne, które reprezentuję, i które ma podpisaną umowę z Muzeum II Wojny Światowej, może w tej sprawie tylko pomóc.
Ponadto jako wiceprzewodniczący Rady Archiwalnej (to organ doradczy i opiniodawczy przy Naczelnym Dyrektorze Archiwów Państwowych, którego skład określa MKiDN) mam możliwość rozpoznania i zaoferowania możliwości archiwalnych, które mogą w atrakcyjny sposób wzmocnić stałą ekspozycję w Muzeum II Wojny Światowej. Wydaje się, muzeum może się stać kluczową placówką wizerunkową w Polsce.
PAP: Wracając do polityki historycznej, co pan sądzi o nowych przepisach ustawy o IPN, które wprowadzają karę grzywny, a nawet karę więzienia za publiczne i wbrew faktom mówienie lub pisanie o Polakach jako sprawcach zbrodni popełnionych przez III Rzeszę Niemiecką?
Sławomir Cenckiewicz: Jestem niezwykle sceptycznie nastawiony do tego typu regulacji. Uważam bowiem, że siłą państwa w walce o pamięć powinna być umiejętnie prowadzona polityka pamięci i obrony dobrego imienia, a nie odwoływanie się do paragrafów i karnych przepisów. W sytuacji kompletnej katastrofy związanej z naszym wizerunkiem i z wieloletnimi zaniedbaniami, uciekanie się do przemocy kodeksowej może być uznane za objaw słabości państwa polskiego.
Uważam, że siła wewnętrzna i konsekwentna polityka przywracania pamięci może w perspektywie przełożyć się na obronę dobrego imienia Polski na zewnątrz. Nie oznacza to, że nie należy już teraz czynić wysiłków w tej sprawie, ale nie poprzez iluzję siły paragrafów, których wykonalność w stosunku do obcych obywateli jest równa zeru.
Państwo nasze, które nie radzi sobie z rozliczeniem konkretnych ludzi za potworne zbrodnie komunistyczne; państwo, które wciąż boryka się z przeszkodami prawnymi uniemożliwiającymi wykopanie z bezimiennych dołów śmierci własnych bohaterów i ich identyfikację; państwo, które w rocznicę 100-lecia własnej niepodległości nie tylko nie stworzyło w kraju panteonu polskich prezydentów, premierów i ministrów na uchodźstwie, ale nawet pozostawiło bez opieki ich często niezadbane groby w Anglii i Szkocji... nie może skutecznie obronić własnego dobrego imienia goniąc po świecie cyników i nieuków mówiących o naszym udziale w Zagładzie.
Ściągając w 2016 r. dzięki MON do kraju szczątki doczesne płk. Ignacego Matuszewskiego i mjr. Henryka Rajchmana - dwóch ministrów II RP i wybitnych wojskowych, chciałem wskazać pewien kierunek dla polityki pamięci państwa. Niestety, ten przykład zignorowano.
Mój sceptycyzm wiąże się także z osobistym doświadczeniem historyka. Po publikacji książki „SB a Lech Wałęsa” z inicjatywy szefa ABW i Prokuratora Krajowego toczyło się śledztwo, a premier Tusk, marszałkowie Sejmu i Senatu i wielu polityków mówili publicznie, że są takie postaci w historii o których pewnych rzeczy pisać nie wolno, bo to naraża Polskę na złą opinię w świecie. Wówczas to prokurator ustalał fakty i analizował czy miałem prawo napisać o Wałęsie to czy tamto. Ja dziękuję za taką wolność słowa, w której prokurator ustala co jest zgodne z faktami historycznymi!
Komuś, komu moja analogia wydaje się zbyt daleko idąca przypominam wynurzenia i pomysły pewnego znanego dziś urzędnika i jego dziennikarskich sojuszników, wzywających przed laty do ścigania - dokładnie z tych samych paragrafów - publicysty historycznego Piotra Zychowicza, któremu nie podoba się Powstanie Warszawskie i polityka ministra Becka. Po artykule na temat agenturalnej współpracy prof. Kieżuna podobne pomysły z tej samej strony formułowano i w moją stronę. Później była dyskusja o Stauffenbergu i szumne zapowiedzi likwidacji poświęconych mu w Polsce pamiątkowych tablic. Gadanie i igrzyska medialne, po których nie ma żadnej konkluzji. Zresztą podobne pomysły realizowano już w II RP. Krótko przed wojną pojawiła się specjalna ustawa, nad wykonalnością której czuwało Ministerstwo Sprawiedliwości, w której zapisano, że każdy „Kto uwłacza Imieniu Józefa Piłsudskiego, podlega karze więzienia do lat 5”. Martwa litera, ale i straszak krępujący wolność nauki i paraliżujący historyków.
PAP: O martwej literze prawa mówi się także w kontekście obecnej nowelizacji dotyczącej IPN...
Sławomir Cenckiewicz: Uważam zatem, że uciekanie się do takich regulacji, w dodatku w tak nieprzejrzysty sposób opisanych, jest drogą do nikąd. Cieszę się, że zwrócił na to uwagę Pan Prezydent, który odesłał tę ustawę do Trybunału. Nie wiem bowiem, kto i na jakich zasadach będzie ustalał, czy jakiś dziennikarz w Argentynie napisał coś w zgodzie z faktami, czy z pogwałceniem faktów? Rozumiem, że te kwestie rozstrzygał będzie prokurator za pomocą biegłych historyków, których warsztat i poglądy zakwestionują za chwilę inni historycy.
Pomijam już fakt kompletnej niewykonalności tych przepisów, bo przecież żaden z krajów, w których pisze się kłamstwa o Polsce i „polskich obozach śmierci” nie zgodzi się z naszym punktem widzenia (formalnie jako sprzecznym z ich porządkiem prawnym) i odrzuci ewentualny wniosek ekstradycyjny.
Widzę w tym również pokłosie lewicowych pomysłów na regulację wolności słowa, którą sankcjonuje przepis określający co jest mową nienawiści, seksizmem, negacjonizmem i Bóg wie czym jeszcze. O wiele bliższy jest mi model anglosaski, w którym z jednej strony ludzie mają prawo mówić największe głupoty i bzdury, a z drugiej strony państwo potrafi skutecznie marginalizować szaleńców i przekonywać na arenie międzynarodowej do własnej wizji przeszłości i zasług.
Nie wyobrażam sobie, by Stany Zjednoczone ścigały kogoś w świecie za stwierdzenie, że Ojcowe Założyciele wymordowali Indian, wspierali handel ludźmi i niewolnictwo. Zresztą poza Turcją i Izraelem, w zasadzie żadne z państw nie wprowadza tego typu „historycznych” przepisów do swojego prawa. Natomiast cytowane u nas w ostatnim czasie przepisy obowiązujące w różnych krajach nie dotyczą materii o której tu mówimy, bo dotyczą dobrego imienia państw lub także negowania Holokaustu, choć w tej ostatniej sprawie mamy także spore zróżnicowanie, co pokazała chociażby sprawa Davida Irvinga.
PAP: Intencją ustawodawcy było to, by wyeliminować określenia „polskie obozy śmierci”...
Sławomir Cenckiewicz: To oczywiście kłamliwe określenie, które należy zwalczać, co w ostatnich dniach wyjaśniano i tłumaczono już po wielokroć. Problem w tym, że nie ma o tym ani słowa w noweli ustawy o IPN! Ten brak konsekwencji widoczny jest także w wyłączeniu z penalizacji ekspresji artystycznej i działalności naukowej.
Jeśli ktoś na serio wierzy w siłę kodeksu karnego to, jeśli by w ogóle znał przykład Rolfa Hochhutha i nieprawdopodobną rolę jego sztuki „Namiestnik” z 1963 r. w rozpowszechnieniu kłamstwa o Piusie XII jako wspólniku Hitlera w zagładzie Żydów, powinien włączyć w tę regulację właśnie działalność artystyczną. Jedna sztuka lub film może bowiem zrobić więcej złego niż 100 książek Jana Tomasza Grossa.
W każdym razie uważam te regulacje za kompletnie nietrafione, a na pewno źle sformułowane - zwłaszcza w części dotyczącej ochrony dobrego imienia narodu jako wspólnoty czy pkt. 2a dotyczącego zbrodni nacjonalistów ukraińskich, które notabene urastają do miana nowej kategorii zbrodni popełnionych w dodatku w okresie 1925-1950. Żaden z historyków, których pytałem nie wie o co w tej chronologii chodzi! Już na Kolegium IPN protestowałem w tej ostatniej sprawie wskazując znów na brak konsekwencji, bo przecież zbrodnie litewskich kolaborantów na Żydach i Polakach w Ponarach również - idąc tym tropem myślenia - należałoby ująć w ustawie. Uważam, że to jest niepotrzebne, bo wynika z już obowiązujących przepisów ustawy IPN. Pomijam szkodliwość dyplomatyczną takich rozwiązań, bo przecież na Ukrainie nasz IPN nie będzie już w stanie odszukać w dołach śmierci ani jednego Polaka!
Pozostaje jeszcze kwestia praktyczna. Warto się zastanowić, czy państwo, które nie było w stanie ukarać własnych obywateli Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka i przeszukać za życia ich domostw, czy pociągnąć do odpowiedzialności karnej celebryty wkładającego narodową flagę w odchody na wizji, będzie w stanie zrealizować tak wyśrubowane przepisy ustawowe w stosunku do obywateli takich potęg jak Stany Zjednoczone, Izrael, Francja czy Rosja? Znamy jakiekolwiek przykłady ekstradycji z tych krajów? Prywatnie moją opinię potwierdzają wszyscy - historycy, politycy, urzędnicy a zwłaszcza prokuratorzy IPN! Zresztą zapisy noweli powstały faktycznie poza IPN, jeśli nie liczyć dwóch krótkich dyskusji w Kolegium o zbrodniach ukraińskich.
PAP: To co w takim razie należy robić? Prawda - jak pan zauważył - sama się nie obroni. Mówił pan, że w polityce nie wygrywa ten, kto ma rację, tylko ten, który potrafi do niej przekonać. W ostatnim czasie widać wyraźnie, że Polsce poza Rosją nie udało się przekonać żadnych państw do nowych przepisów IPN.
Sławomir Cenckiewicz: Z pewnym zażenowaniem i nieskromnie muszę zauważyć, że wszystko to, co wydarzyło się obecnie, przewidziałem już dużo wcześniej. Mówiłem o tym i pisałem publicznie. Tak musiała skończyć się polityka chaosu narracyjnego, który trwa od wielu lat, ale wierzyłem, że się skończy dwa lata temu, choć kreowanie niektórych osób na specjalistów od polityki historycznej zaburzało mój optymizm.
Nie przewidziałem jednego - konfliktu z Izraelem i napięcia w relacjach z Ameryką. Nie jestem jednak politykiem i zapewne brakuje mi politycznej wyobraźni. Ale jestem historykiem i wiem, że to, co politykom wydaje się proste i możliwe do ustalenia, po prostu takie nie jest. Od obozu politycznego z którym sympatyzuję, który umożliwił mi uporządkowanie sprawy archiwów wojskowych i który zrobił tak wiele ważnych rzeczy dla Polski i Polaków, po prostu wymagam więcej niż wobec tych, którzy przez lata szkodzili Polsce.
Obecny chaos ma wiele źródeł, ale pomijając politykę (także kadrową), wziął się z braku koordynacji polityki narracyjno-historycznej i wiary w „koniec historii”. Nikt u nas nie wyznacza kierunków w tym zakresie, nie stara się zarządzać całością i nie dokonuje pomiaru aktywności i efektywności prowadzonych działań na polu historycznym. Nie myśli perspektywicznie, ale reaktywnie. To karygodny błąd, który zawsze prowadzi do katastrofy.
Wciąż nie zdefiniowano celów i priorytetów w tej dziedzinie, nie wiemy co w opowieści o Polsce na zewnątrz jest państwową racją stanu i co ma być naszym dalekosiężnym celem narracyjnym. Stawienie czoła Hitlerowi, II wojna światowa, ratowanie Żydów, podwójna okupacja, zagłada narodu, „żołnierze wyklęci”, Papież Polak, Solidarność... Nie wiem! I myślę, że nikt nie wie!
Stałą częścią tego chaosu jest pomieszanie polityki historycznej adresowanej do Polaków (wewnątrz kraju) z polityką adresowaną na zewnątrz. Już przed laty piętnował to prof. Andrzej Nowak na konferencji programowej PiS w Katowicach. Ale nikt już dzisiaj tego nie pamięta i powiela dawne automatyzmy. W każdym razie to rozróżnienie jest warunkiem porządnego marketingu narracyjnego. Tymczasem 80 procent (jeśli nie więcej) naszej walki o pamięć rozgrywa się w kraju, zaś zasadnicza bitwa o pamięć rozgrywa się poza Polską.
Należy zatem dokonać typologizacji targetowej, ale żeby to zrobić musimy wiedzieć co chcemy osiągnąć i dysponować dobrym, socjologicznym rozpoznaniem społeczeństw i środowisk opiniotwórczych Zachodu. W inny sposób musimy trafiać z naszym przekazem do polonusa mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, inaczej do Amerykanina, w tym żydowskiego pochodzenia, inaczej do Europejczyków, a w wśród nich do Niemców, Francuzów czy Anglików, a zupełnie inaczej do obywateli Izraela. Innymi słowy taka narracja musi uwzględniać specyfikę każdego z tych odbiorców, co oznacza, że w rezultacie powinna powstać szczegółowa typologia odbiorców polskiej polityki historycznej. Niestety nikt nie zaczął nad tym pracować i tego nie tylko nie ma, ale prawdopodobnie długo jeszcze nie będzie.
PAP: Polityka historyczna ma różne modele. W modelu niemieckim mamy do czynienia z odcięciem się od złej przeszłości. Niemcy mówią: „jak bardzo różnimy się od naszych przodków z lat 30. i 40.” i z tego czerpią dumę. Z kolei w modelu rosyjskim występuje bezkrytyczne gloryfikowanie własnej przeszłości, także eklektyczne, bo odwołania są do Lenina i Stalina, ale i do Mikołaja II Romanowa czy Aleksandra Kołczaka. Jaki model powinna przyjąć Polska?
Sławomir Cenckiewicz: Polskie państwo w bitwie o pamięć na arenie międzynarodowej konkuruje przede wszystkim z Niemcami i Rosją, ale prowadząc błędną politykę może popaść w konkurencję i konflikt z Izraelem, co jest dla nas szczególnie niekorzystne, bo zarówno Berlin jak i Moskwa będą chciały to wykorzystać, a i narazimy się Ameryce. Zresztą teraz także Kijów - ze względu na nieprzemyślane antyukraińskie „wrzutki” do ustawy ze strony Kukiz ‘15 - próbuje budować sojusz z Izraelem przeciwko Polsce.
Zasadą musi być uznanie wyjątkowości Zagłady Żydów, z którą - pomimo wielu podobieństw - nie sposób zrównać polityki eksterminacyjnej Niemców wobec Polaków. Dla historyka jest to oczywiste! Dla polityków nie zawsze, stąd w wielu wypowiedziach naszych polityków i publicystów, którzy zrównują los Żydów i Polaków, strona izraelska czy amerykańska może dopatrywać się antysemityzmu. Powstaje z tego często niezamierzony spór i konflikt.
Istotą każdej opowieści i polityki historycznej państwa są aktywa czyli rodzaj „koni pociągowych”, na których buduje się narrację na długie lata. Niemcy będą akcentować zapoczątkowaną w latach 60. politykę rozliczenia z przeszłością III Rzeszy w wymiarze społecznym i głębokim. Potępiając III Rzeszę będą starali się ukazać konsekwencje jakie ponieśli - straty osobowe, utratę Prus i Śląska, hekatombę miast bombardowanych przez Aliantów, skalę gwałtów sowieckich...
Jednocześnie wspierają „europeizację nazizmu”, przez co skutecznie wpisują się w żydowską opowieść o wyjątkowości Zagłady, jako pośredniej konsekwencji europejskiego i chrześcijańskiego antysemityzmu i antyjudaizmu, którą bezpośrednio wykorzystała - jako ów realizator Zagłady - niemiecka III Rzesza. I to jest - powinno być - jednym z głównych wyzwań polityki historycznej Polski, jako tej, która przecież nie wystawiła swojej jednostki SS i innych formacji pomocniczych dokonujących zbrodni. Państwo nasze natomiast jako jedyne w świecie stworzyło rządową komórkę pomocy i ratowania Żydów.
Ale jakby obok tej narracji Niemcy konsekwentnie odbudowują pamięć i starają się ją przechować o „wypędzonych” ze Wschodu. Pamiętają o utracie ich małej ojczyzny (Heimat): pozostawionej tam kulturze materialnej, tradycji junkierskiej, robotniczej i chłopskiej, duchowej tradycji katolickiej i protestanckiej, literaturze... Robią to konsekwentnie od dziesiątek lat tworząc duszpasterstwa i instytucje archiwalno-historyczno-kulturalne, które są prawdziwymi tragarzami pamięci - przechowują spisane i utrwalone na wideo notacje świadków, dokumenty, pamiątki, rejestr i historie utraconych miejscowości, czy wreszcie kartotekę Niemców „wypędzonych” ze Wschodu.
My Polacy wiele moglibyśmy się w tym względzie od Niemców nauczyć. Mając kapitalne argumenty i potencjał moglibyśmy naszą pamięć o Kresach, gdzie w gruncie rzeczy biło przez wieki serce Rzeczypospolitej, przekuć w opowieść o naszej ofierze, utracie połowy terytorium, zagładzie ludzi, kultury, miast, kościołów, naszej tradycji literackiej, pamięci, nawet Katyniu... Czy jest polskie Muzeum Kresów Wschodnich, czy jest polski program edukacyjny, projekt notacyjny, którego celem jest przechowanie pamięci o Kresach? Postulował to kiedyś śp. Janusz Kurtyka. Bez skutku.
Gdzie są kartoteki naszych wypędzonych ze Wschodu? Gdzie są mikrostudia o zgładzonych wioskach polskich na Wołyniu? Jeśli są i powstały, to dzięki indywidualnym zapaleńcom jak pani Ewa Siemaszko, przez lata ośmieszana i izolowana przez „państwowe” gremia na czele z IPN. Nie dostrzeganie tego kapitału to zbrodnia, bo w sensie historycznym i dziedzictwa kulturowego Polska bez Kresów nie istnieje. Straciliśmy tyle czasu, pomarło tyle tysięcy świadków, ale i tak należy to dziedzictwo podnieść.
PAP: W tej sprawie dużo robi Ośrodek KARTA, który dokumentuje i upowszechnia historię Polski, a w tym dzieje Kresów.
Sławomir Cenckiewicz: Tak, oczywiście, to jest bardzo ważne. Ośrodek KARTA, mimo lewicowych afiliacji, jest instytucją w pełni zasługującą na szacunek, ale przecież nie jest to instytucja państwa polskiego, a i samo państwo nie zawsze KARCIE pomaga. Ten ośrodek to jest wysiłek kilkunastu entuzjastów, którzy sporządzili i wydali drukiem listy deportowanych na Wschód. Korzystałem ze zbiorów KARTY, z uprzejmości tych miłych ludzi, wiem jak to wygląda... Prywatne mieszkanie zamieniono na archiwum - serce się kraje. Ale przy okazji kolejnych rocznic Sierpnia ’80 wszyscy mówią o fenomenie „Solidarności” zapominając, że to KARTA jest jej największym strażnikiem pamięci!
PAP: A co z rosyjską polityką historyczną?
Sławomir Cenckiewicz: Federacja Rosyjska jest bardzo trudnym konkurentem dla Polski, ponieważ jej lejtmotywem jest oczywiście mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-45. O ile jednak Wojna Ojczyźniania jest spożytkowana głównie w polityce wewnętrznej, to głównym kapitałem, takim „koniem pociągowym” polityki historycznej Rosjan za granicą, jest opowieść o zatrzymaniu Zagłady Żydów i pokonanie największego przestępcy w dziejach świata - Adolfa Hitlera i jego tysiącletniej Rzeszy! W związku z tym musimy konkurować jakby z jedynymi i prawdziwymi Sprawiedliwymi, którzy uratowali resztkę diaspory żydowskiej, dzięki której Żydzi się odrodzili i zbudowali swoje państwo. Ta perspektywa polityki rosyjskiej czyni z nas - obrońców Armii Krajowej i całego antysowieckiego polskiego podziemia, faszystów walczących z wyzwolicielską Armią Czerwoną i Rosją (bo już nie Związkiem Sowieckim), którzy wyzwolili Auschwitz i przerwali machinę Holokaustu. Ten duch przebijał się w ostatnim przemówieniu rosyjskiego ambasadora w Oświęcimiu.
To jest również opowieść, która bazuje na aktualnej narracji żydowskiej, w której na ogół antysowietyzm Polaków nie będzie - delikatnie mówiąc - zrozumiały. A więc wyzwanie jest przed nami potężne. Dlatego należy odpowiedzieć na to opowieścią „zorkiestrowaną”, nie tylko o własnych cierpieniach pod butem sowieckim i zaborze ziem wschodnich, ale i o tym czym był komunizm, narzucony przemocą nie tylko w Polsce, ale także w NRD, na Węgrzech, Czechach i Słowacji, Rumunii itd.
PAP: Jaka zatem powinna być polska polityka historyczna?
Sławomir Cenckiewicz: Musimy porzucić reaktywność, wielowątkowość przekazu, schemat moralizatorski, megalomanię i sprowadzanie się do roli strażaków gaszących pożar. A skoro tak, to musi to być opowieść perspektywiczna, z wyraźnie określonym celem do zrealizowania, z podziałem na odbiorcę wewnętrznego i zewnętrznego i jasno przypisaną odpowiedzialnością instytucjonalną za realizację kierunku takiej polityki.
Poza tym niezbędna jest koordynacja. Musi być instytucja i osoby koordynujące całość polskiego przekazu adresowanego do świata (z wewnętrznym sobie na ogół radzimy). Taki koordynator powinien kreować opowieść i stosować różnorakie narzędzia narracyjne, ale też powinien orientować się w ofercie edukacyjnej i możliwościach narracyjnych różnych instytucji krajowych i zagranicznych.
Dzisiaj jest tak, że MSZ nie wie co robi IPN, z kolei IPN nie wie co robi Ministerstwo Kultury, a Muzeum II Wojny Światowej nie wie co robi Muzeum Katyńskie, Muzeum Powstania Warszawskiego czy „Polin”, a o Instytucie Mickiewicza, Muzeum Historii Polski i Muzeum Wojska Polskiego mało kto wie, że w ogóle istnieją. Każda z tych instytucji wiele robi, ale przez brak koordynacji nie ma efektu synergii. Zupełnie nikt nie wie co robi Polska Fundacja Narodowa, której być może powinna przypaść rola koordynatora pod warunkiem stworzenia w niej ciała, w którym zasiądą - z prawem decydującego głosu - przedstawiciele władz RP i wszystkich instytucji państwowych (także kilku największych samorządowych) realizujących funkcje historyczne i edukacyjne.
Jest wreszcie polska sieć kapitałowa za granicą. Ponad setka Instytutów Polskich, działających przy ambasadach jako ważny instrument polskiej polityki zagranicznej, ale też placówki archiwalne, naukowe i kulturalne w rodzaju Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. W. Sikorskiego w Londynie, Unii Polsko-Słowiańskiej czy Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku. Nie chodzi o to by polskie państwo wspierało na odległość jedynie digitalizacje ich zbiorów archiwalnych i porządkowania bibliotek, ale wykorzystało ich potencjał ludzki, kontakty i pozycję.
Polska powinna też zakupić kilka budynków w kluczowych stolicach i centrach opiniotwórczych świata, i organizować tam konferencje, pokazy sztuki, filmów, organizować spotkania, briefingi prasowe itd. Może nawet przenieść niektóre nasze instytucje polonijne do tych centrów. Od lat mam wiele takich pomysłów, bo widziałem jak w Nowym Jorku robią to Ukraińcy, Litwini czy Szwajcarzy, którzy znaleźli się opałach w połowie lat 90. ze względu na kampanię dotyczącą przejęcia żydowskich depozytów bankowych, ale mam wrażenie, że nie ma z kim o tym wszystkim rozmawiać, chociaż ludzi podobnie myślących wydaje się wielu. W każdym razie dopiero spełnienie tych wszystkich warunków przyniesie w perspektywie czasu efekty.
PAP: A co z niechlubnymi kartami polskiej przeszłości? W jaki sposób należy do nich podchodzić?
Sławomir Cenckiewicz: Tu właśnie istotna jest funkcja podziału polityki historycznej na wewnętrzną i zewnętrzną. Otóż uważam, że wewnętrzna polityka historyczna musi zakładać maksymalistyczną wolność wygłaszanych poglądów i swobody naukowej czy też ekspresji artystycznej. Musi zakładać pełną wolność badawczą, ale pilnować reguł warsztatowych, zasad recenzyjnych i profesjonalizmu badawczego. Tu nie może być żadnych ograniczeń. Jeśli np. jest środowisko naukowców w Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy PAN, które szczegółowo bada udział Polaków w mechanizmie Zagłady Żydów, to bardzo dobrze - niech te badania będą prowadzone i niech uzyskują wsparcie.
Tego nie można w jakikolwiek sposób krępować. Oczywiście zdaję sobie sprawę że specyfiki tego środowiska, często jakiejś chronicznej awersji do naszych bohaterów i polskich dziejów; naukowych tekstów, w których nagle czytam wtręty o Radiu Maryja... Ostatnio z kolei z tych samych kręgów wyszły propozycje, by w związku z Marcem '68 upamiętnić gen. Wacława Komara - zabójcę i kryminalistę szkolonego przez GPU. Na takie propozycje zgody być nie może!
Ale oczywiście ta wolność musi symetrycznie dotyczyć także i tych, którzy naukowo zajmują się tematem Polaków ratujących Żydów w czasie wojny i są polemistami Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy PAN. Musimy też szukać miejsc wymiany poglądów i polemik. Na razie wydaje się to nierealne z uwagi na zacietrzewienie i polityczne zaangażowanie niektórych historyków i badaczy. To może być naszym kapitałem w opowieści adresowanej do świata, bo będziemy mogli zawsze pochwalić się swobodą i wsparciem państwa dla najbardziej nawet kontrowersyjnych badań ukazujących złożoność postaw w czasie Zagłady.
Są bowiem sytuacje, kiedy oba kierunki polityki historycznej mogą się ze sobą spotkać. Mogę sobie wyobrazić konferencję naukową w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, podczas której analizuje się postawy narodów, których terytoria zajęli Niemcy i realizowali swój obłąkańczy plan wyniszczenia wszystkich Żydów. I wcale nie w oporze do siebie, ale równolegle mogłyby zostać wygłoszone referaty opisujące bohaterstwo i winę konkretnych Polaków.
PAP: Czy to dotyczy także Jana Tomasza Grossa? Wiele kontrowersji wywołała jego wypowiedź związana z obliczeniami, które znalazły się w jednej z recenzji do książki "Złote żniwa". Wynika z niej, że Polacy uśmiercili lub wydali Niemcom kilkadziesiąt tysięcy Żydów, a liczba ta przewyższa niemieckie straty osobowe na terenie okupowanej Polski.
Sławomir Cenckiewicz: Gross jest prowokatorem intelektualnym i marnym badaczem, ale reakcją naszą powinno być rzetelne demaskowanie jego badawczego szalbierstwa, a nie próby wsadzania go do więzienia, odbieranie mu odznaczenia państwowego, antysemickie wynurzenia i wierszyki dyrektora w TVP czy publikowanie na stronie publicznej telewizji fałszywych oskarżeń o współpracę z SB. Tylko w ten sposób można wygrać z fałszem w historii.