Czas przedświąteczny to idealny moment do snucia marzeń. A ja mam ich całkiem sporo. Dziś jednak skupię się tylko na jednym z nich. Na marzeniu o idealnym prezesie Trybunału Konstytucyjnego.
A marzy mi się do tej funkcji ktoś, kto: potrafi godzić wodę z ogniem, a nie zamieniać ogniska w pożary i kałuży w potopy; nie traktuje innych jak swoich wrogów tylko dlatego, że ośmielają się zwracać mu uwagę; potrafi bronić swoich racji, ale zawsze wysłuchuje argumentów drugiej strony; jest konsekwentny w działaniu, ale nie prze do celu za wszelką cenę; potrafi docenić krytykę, gdy ta ma na celu poprawę sytuacji; umie przekonać innych do swoich racji, nie dyskredytując przy tym adwersarzy; czuje odpowiedzialność nie tylko za ciało, któremu przewodzi, ale także za losy całego kraju.
Czy ktoś taki w ogóle istnieje? Jestem pewna, że tak. I powiem więcej – taki człowiek, i to całkiem niedawno, trafił się już sądownictwu. Mówię tutaj o zmarłym w 2013 r. Stanisławie Dąbrowskim, I prezesie Sądu Najwyższego. Zawsze nazywał rzeczy po imieniu. I nie patrzył przy tym, czy narazi się politykom, czy też własnemu środowisku. Krytykował pierwszych, strofował drugich. Tak jak wówczas, gdy pewien pomysł Ministerstwa Sprawiedliwości nazwał oszustwem. A jednak był uważany za człowieka dialogu. Bo potrafił słuchać, nikogo nie wykluczał, a gdy się z kimś spierał, robił to z ogromnym taktem i inteligencją.