Z całej serii wycieków rządowych maili poznaliśmy taki, który można określić mianem największego kalibru. Treść najnowszej odsłony tzw. afery mailowej jest na tyle niepokojąca, że chyba rzeczywiście dla polskiej demokracji byłoby lepiej, gdyby ponad wszelką wątpliwość okazała się fałszywa.

Inaczej będzie to stanowiło kolejny wyraźny sygnał, dlaczego PiS na początku poprzedniej kadencji różnymi sposobami dążył do zneutralizowania kolejnych bezpieczników w postaci Trybunału Konstytucyjnego, potem Sądu Najwyższego i innych instytucji, które mogłyby przeszkadzać mu w rządzeniu.

Na początek jednak tradycyjne zastrzeżenie. Przy komentowaniu kolejnych wycieków ze skrzynki pocztowej szefa KPRM Michała Dworczyka wciąż kluczowe jest słowo “jeśli”. Bo treść korespondencji - zwłaszcza najnowsza - potrafi słusznie bulwersować, to jednak nie mamy i prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieć 100-proc. pewności, czy mamy do czynienia z prawdą, półprawdą czy manipulacją. Niemniej rząd przyjął dość wygodną dla siebie narrację pt. “nie komentujemy działań rosyjskich służb”. Tak więc jeśli nie ma twardego dementi czy jasnego wskazania, co w danym wycieku prawdą jest, a co nie, możemy równie dobrze zakładać, że mamy do czynienia z prawdziwą korespondencją. Tym bardziej, że zdarzały się już przypadki, gdy politycy obozu rządzącego tacy jak Jacek Sasin czy europoseł Patryk Jaki - intencjonalnie lub nie - potwierdzali autentyczność wyciekających wiadomości.

I tak w najnowszym wycieku z prywatnej skrzynki mailowej Michała Dworczyka poznaliśmy coś, co można przekuć w poważne zarzuty pod kątem aktualnej ekipy rządzącej. Sprawa nie dotyczy bowiem bismarckowskiej kiełbasy - czyli ustalania, często wątpliwych, działań i strategii partyjnych, szukania pomysłów na kampanię wyborczą itd. Tym razem chodzi bowiem o kwestię fundamentalną, czyli monteskiuszowski trójpodział władzy.

Z treści domniemanej korespondencji ze stycznia 2019 roku wynika, że szef KPRM relacjonuje premierowi Mateuszowi Morawieckiemu przebieg spotkania z prezes TK Julią Przyłębską. Poruszono na nim trzy kwestie rozpatrywane w trybunale, które - w zależności od zapadłego później wyroku - mogły generować gigantyczne, liczone w miliardach złotych, koszty dla budżetu państwa. Chodziło o niekorzystną sytuację emerytek z rocznika 1953 (w tej sprawie wyrok TK zapadł zapadł 6 marca 2019 r.), sprawę świadczeń opiekuńczych (TK wydał wyrok 26 czerwca 2019 r., nakazujący przyznanie prawa do świadczenia pielęgnacyjnego rencistom, którzy opiekują się innymi osobami) oraz kwestię służebności gruntów (chodziło o przepisy dotyczące możliwości zajmowania gruntów prywatnych m.in. przez firmy energetyczne mające swoją infrastrukturę na tych terenach, np. słupy). Z rozmowy Dworczyk miał się dowiedzieć, który sędzia przypisany jest do danej sprawy oraz jaki jest ich stan (we wszystkich przypadkach była mowa o odroczeniu).

Szef KPRM sprawy jak dotąd nie skomentował, także rzecznik rządu Piotr Müller powiedział, że nie komentuje “rosyjskich działań wywiadowczych”. Z kolei Julia Przyłębska zapewniła w Radiowej Trójce: “z nikim nigdy nie omawiałam i nie omawiam orzeczeń. Stawianie tez, powołując się na niesprawdzone źródła, pokazuje, że jest to działanie w kategorii destabilizacji państwa”. Wskazała też, że Michał Dworczyk jest konstytucyjnym ministrem, więc jeśli są np. jakieś uroczystości, to spotyka się na nich nie tylko z ministrem, ale innym osobami z rządu. Przy czym prezes TK nie odpowiedziała wprost, czy do rozmowy wspomnianej w mailu w końcu doszło, czy nie.

To zresztą nie pierwszy raz, gdy Julia Przyłębska pojawia się w kontekście afery mailowej. We wrześniu ubiegłego roku wyciekła korespondencja sugerująca, że prezes TK mogła mieć wpływ na wybór p.o. prezesa jednej z nowych izb Sądu Najwyższego. Najnowszy domniemany mail jest niepokojący z tego powodu, że świadczy o niebezpiecznym zbliżeniu władzy wykonawczej z TK. Trybunałem kieruje bowiem prezes, która uchodzi za “odkrycie towarzyskie” prezesa PiS i pojawia się na spotkaniach Klubów “Gazety Polskiej”. Sędziowskie togi otrzymują byli posłowie PiS Krystyna Pawłowicz i Stanisław Piotrowicz, którzy wcześniej uczestniczyli w uchwalaniu prawa, które trybunał może potem oceniać. W środku pandemii, gdy jeszcze nie było szczepionek przeciw COVID-19, trybunał wydał wyrok w sprawie prawa aborcyjnego, którego domagali się konserwatywni działacze PiS, choć było jasne, że wywoła on wielkie rozruchy społeczne w czasie, gdy wszyscy mieliśmy się od siebie “społecznie dystansować”. Wreszcie są wyroki TK, które w praktyce każdorazowo wzmacniały polityczną odpowiedź rządu na orzeczenia TSUE dotyczące spraw traktatowych, kar finansowych nakładanych na Polskę czy stanu praworządności.

Co gorsza, nowy - i wyglądający na autentyczny - wyciek nie dotyczy spraw pobocznych z punktu widzenia działalności Trybunału Konstytucyjnego, lecz sedna jego istnienia, czyli wydawanych wyroków. A przynajmniej ich harmonogramu, który już mógł stanowić dawać cenną wiedzę obozowi rządowemu, np. czy należy szykować budżet państwa na ekstraordynaryjne wydatki, które mogłyby wynikać z wyroków TK. Choć to, że trybunał (ten czy poprzednie) bierze pod uwagę interesy budżetu, nie zaskakuje, bo to zawsze było jednym z kryteriów decyzji. Natomiast szczegółowe uzgodnienia terminarza rozpraw, z uwagi na wagę dla budżetu - co zdaje się sugerować ten mail - jest dokładnie tym, co PiS krytykował, uzasadniając wprowadzenie zmian w TK.

Cała sprawa to także kolejny objaw erozji autorytetu trybunału, którą rozpoczęły działania obozu PO-PSL (próbującego wybrać nadmiarową liczbę sędziów w 2015 r., co potem wykorzystał PiS dla swoich celów), a przyspieszyły działania i decyzje personalne podejmowane przez aktualną władzę. Konflikt zabrnął na tyle daleko, że dla sporej części społeczeństwa obecny TK jest już tylko atrapą tej instytucji, w której zasiadają sędziowie-dublerzy i działacze partyjni. Pół biedy, gdyby to była tylko kwestia ocenna. Ale niestety praktyczną implikacją tego stanu rzeczy jest pewna niechęć części środowisk do wnoszenia niektórych spraw przed TK. Niechęć opierająca się na odgórnym założeniu, że wyrok i tak zapadnie nie w Alei Szucha, lecz na Nowogrodzkiej.