5 lat YouTube’a zaowocowało tysiącami wirtualnych celebrytów
Czasem wystarczy mieć duże oczy i malutką twarz. Innym razem trzeba sparodiować dyskotekowy hit rodem z Mołdawii lub dać się ugryźć młodszemu bratu. Nie ma dokładnego przepisu na to, jak zostać celebrytą a la YouTube. Ale tych, którym przez 5 lat od chwili powstania tego serwisu udało się, zna dziś cały świat.
„Broadcast yourself”, czyli „wytransmituj siebie”: kiedy pod tym hasłem 15 lutego 2005 r. ruszał serwis YouTube, nikt nie podejrzewał, jak bardzo ekshibicjonistyczne potrzeby mają miliony ludzi na świecie. Szybko jednak okazało się, że nie ma takiej rzeczy, której nie chciano by pokazać szerszej publiczności. Dziś w tej największej telewizji ery posttelewizyjnej, gdzie użytkownik sam sobie jest producentem, nadawcą i odbiorcą, można obejrzeć kilkaset milionów nagrań wrzuconych przez ponad 100 milionów ludzi z całego świata.
Wydawałoby się więc, że skoro co minutę dochodzi kolejne 20 godzin nagrań, żeby się wyróżnić z tej masy, trzeba mieć nie lada dokonania. Nic bardziej mylnego: wśród największych hitów są zabawne, ale w żaden sposób nienadzwyczajne klipy z przytulającymi się osiołkami, śmiejącymi bobasami i lemurem wybałuszającym oczy.
Zmieniło się tylko jedno – żeby zostać zauważonym, trzeba działać z rozmachem. Kilka lat temu wystarczył milion odsłon i już trafiało się do serwisów telewizyjnych, do gazet i stacji radiowych. – Mieliśmy szczęście, że nasz filmik pojawił się w takim momencie, gdy jeszcze okrągły milion robił wrażenie i pozwalał się przebić – opowiada Andrzej Falecki, ojciec Igora, czyli najmłodszego perkusisty świata. Profesjonalne popisy na perkusji tego 4-latka obejrzało milion widzów YouTube’a. Chwilę później o małym artyście mówiły już stacje telewizyjne na całym świecie. Dziś Igor ma 8 lat, nadal gra, nadal jest popularny na YouTubie i zaliczył już sporo koncertów w realu.



Maksymaliści

Dzisiaj zdobycie youtube’owej sławy jest już znacznie trudniejsze. Nadal najważniejsze są statystyka i miliony, a właściwie dziesiątki milionów widzów. Rekordzistą i największym fenomenem jest trwający zaledwie 55 sekund film „Charlie bit my finger again!”, na którym roczny Charlie Davies-Carr gryzie w palec swojego 3-letniego brata Harry’ego, a potem obaj chłopcy zaśmiewają się z tego do rozpuku. Od maja 2007 r., kiedy ojciec chłopców wrzucił filmik, obejrzano go 158 mln razy. Nikt do tej pory tego wyniku nie przebił. – I właściwie nie wiadomo, dlaczego to rodzinne, niespecjalnie zabawne nagranie stało się hitem – mówi socjolog dr Urszula Jarecka. – To samonakręcająca się sława. Im więcej osób ten film obejrzało, tym więcej o nim usłyszało i dalej ogląda – dodaje Jarecka.
Najczęściej subskrybowanym użytkownikiem YouTube jest zaś Nigahiga, czyli grupa amerykańskich komików, którzy wsławili się cyklem filmików pod wspólnym hasłem „How to be”, czyli „jak być”. Ich występy dotyczące tego, jak być ninją, gangsterem, terrorystą etc., mają 1,7 mln stałych widzów. Poprzeczka popularności jest stawiana coraz wyżej. Największą gwiazdę 2009 r., czyli wypromowaną przez brytyjską wersję programu „Mam talent” Susan Boyle, użytkownicy sieci obejrzeli aż 120 mln razy. – Ale same miliony to dziś o wiele za mało, żeby być zapamiętanym na dłużej – tłumaczy amerykański antropolog profesor Michael Wesch, który nie tylko bada naukowo serwis YouTube i jego znakomitości, ale także sam cieszy się na nim popularnością. – Profesjonalne gwiazdy wiedzą, jak ważne jest to audytorium, i dlatego chętnie z niego korzystają. Właśnie dlatego piosenkarka Lady GaGa (miejsca 8. i 14. wśród 15 najpopularniejszych nagrań na YouTube) tak szybko zdobyła popularność – przekonuje Michel Wesh.
A widzowie najbardziej lubią to, co zaskakujące, śmieszne, a czasem straszne. Po angielsku mówi się na to „bizzare”. I dla takich właśnie gwiazdek YouTube okazał się błogosławieństwem. Tu mogły po raz pierwszy i bez ograniczeń, przed coraz szerszym audytorium rozsiewać swój urok.
Niektórym wystarczył do zdobycia sławy tylko jeden filmik, jak Gary’emu Brolsmanowi znanemu 22 mln ludzi jako „Numa Numa Guy”. Ten sympatyczny chłopak z nadwagą ruszający się w rytm piosenki mołdawskiego zespołu O-Zone „Dragostea din tei” spowodował lawinę parodii dyskotekowego hitu z 2004 r. Na szczyty dziwacznej popularności wspięła się Magibon: amerykańska nastolatka, która podbija japońską wersję portalu tylko dlatego, że ma drobną ładną buzię i ogromne oczy. Czyli wygląda dokładnie tak, jak postacie z mangi. Magibon patrzy prosto w obiektyw kamery (mniej więcej przez minutę). Odzywa się rzadko i używa paru zwrotów po japońsku, których nauczyła się, oglądając seriale wyprodukowane w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Jeszcze bardziej zaskakująca jest kariera 23-letniego Chrisa Coocnera. Ten chłopak z długimi rozjaśnionymi włosami i mocnym makijażem zasłynął właściwie tylko jednym nagraniem. Opowiada w nim o swoim nieszczęsnym życiu wśród ludzi, którzy nie rozumieją jego odmienności. – O ludziach, którzy podbijają serwisy społecznościowe i zdobywają grono zażartych fanów oraz zaciekłych wrogów, mówi się mikrocelebryci. Może i cały świat nie zna Magibon, Coocbera czy polskiego Gracjana, ale mimo to są oni pewnego rodzaju celebrytami – tłumaczy Urszula Jarecka.



Prawdziwa sława...

Czasami wirtualna sława przeradza się w całkiem realną. W Polsce tak właśnie było z największym hitem YouTube’a, czyli Jożinem z Bażin. Szał, jaki na kilka miesięcy przełomu 2007/2008 opanował kraj, trudno z perspektywy czasu zrozumieć. – To przecież tylko kabaretowa czeska piosenka, a nagle wszyscy musieli przynajmniej raz Jożina wysłuchać, pośmiać się z tych czeskich piosenkarzy – wspomina Jarecka. Potem już było szaleństwo: Banjo Band w Polsce miał trasę koncertową, nagrał Jożina także po polsku i wydał album.
Naczelnymi youtube’owymi freakami są jednak u nas Gracjan Roztocki i Luntek. Pierwszy wsławił się piosenką o czerwonych stringach, krótkimi spodenkami i zamiłowaniem do pokazywania się au naturel. Gracjan – jak twierdzi – jest artystą: pisze piosenki, fotografuje i maluje. Ale, jak sam przyznaje, gdyby nie internet, nikt by się pewnie o jego pasji nie dowiedział.
Jest jeszcze Luntek, który... hm... właściwie ciężko określić, kim jest. Tak naprawdę wszystko, co robi, jest raczej straszne niż śmieszne. I tak jak Gracjanowi udało się już internetową sławę przełożyć na realną (wystąpił w reklamie Media Markt, promował film „Bruno”), tak Luntek pozostaje dziwakiem z YouTube’a, a jego talenty nie przekonały nawet jurorów z „Mam talent”.
– Trudno określić trendy rządzące serwisem. To, co zaczyna się podobać w USA, może nie chwytać gdzie indziej. W Warszawie hitem są prześmiewcze wideo z fragmentem filmu „Upadek”, w których Hitler boleje nad zamknięciem KDT czy pożarem w stołecznym klubie. Poza stolicą przeszły niezauważone – opowiada Jarecka.
Europa i USA obok wideoblogów prywatnych osób pokochały archiwalia. Japonia uwielbia nastolatki i technologie, a Ameryka Południowa muzyków. Wszędzie widzowie chcą jednego: nowości. Nowych pomysłów, nowych gwiazdek i nowych nagrań.
– Każdy kraj ma na YouTubie swoich freaków, którzy zdobywają trudną do wytłumaczenia sławę. Tigresa del Oriente, czyli 60-letnia piosenkarka z Peru uwielbiająca stroje w panterkę, tak podbiła serca użytkowników sieci, że zyskała przydomek „regina del YouTube”, czyli królowej YouTube’a. A potem dostała własny show w peruwiańskiej telewizji. Większość tych gwiazdek jednak szybko się pojawia i jeszcze szybciej umiera. To także zresztą część ich uroku – dodaje profesor Wesch.
Najnowszym hitem polskiego YouTube’a jest klip „Fejmuchy, czyli głupie gwiazdy internetu” nawołujący do ignorowania tych gwiazdek. – Bo dążenie do zdobycia sławy może rzeczywiście razić. Ale cóż, czy tego nie chce też twórca tego właśnie nagrania? – śmieje się Urszula Jarecka.



...i prawdziwe pieniądze

Kiedy w 2006 r. Google kupował YouTube’a od jego twórców za 1,65 mld dol., wielu analityków rynku śmiało się, że Google powinien się puknąć w swój Web 2.0, tak przepłacając za serwis, który nie zarabiał i nie wiadomo nawet kiedy zacznie przynosić zyski. Google nadal nie przyznaje, czy była to opłacalna inwestycja.
Sława w YouTubie zaczyna natomiast przynosić zyski internetowym gwiazdom. – Najbardziej cieszy mnie, że zacząłem nieźle zarabiać – chwalił się już w 2007 r. dziennikowi The Hollywood Reporter Kent Nichols, autor serii wideo „Ask A Ninja” o mężczyźnie z pończochą na głowie odpowiadającym na stawiane przez samego siebie pytania: o miniaturowego golfa, przyjęcia w ogrodzie czy kodeks wojowników ninja. Po kilkuminutowym nagraniu pojawia się lista firm finansujących program, a filmiki tak się spodobały, że już po kilku miesiącach Nichols miał agenta, który negocjował mu stawki i wybierał sponsorów.
Podobnie szybko dorobili się Fritz Brobe i Stephen Voltz, autorzy kultowego filmu, w którym mentosy wrzucone do dwulitrowych butelek coca-coli wywołują wybuch. Kiedy nagranie zaczęło podbijać internet, do Brobe’a i Voltza momentalnie zgłosiła się Coca-Cola z propozycją kontraktu.
Najbardziej spektakularne sukcesy należą do youtube’owych filmowców. I tak kiedy kilka miesięcy temu pochodzący z Urugwaju Fede Alvarez zamieścił niezwykle profesjonalny klip science fiction pt. „Ataque de Panico!” o ataku olbrzymich robotów na Montevideo, podbił nie tylko sieć, ale też Hollywood. Tamtejsze studia filmowe widząc, ile młody reżyser był w stanie zyskać, inwestując 300 dolarów, zaproponowały kontrakt na, bagatela, 30 mln dolarów.
– Gwiazdki jednego nagrania ani nie mają szansy na tym zarobić, ani nie przynoszą wielkich zysków serwisowi – uważa Rafał Agnieszczak, twórca portalu Fotka.pl i Startup School. – Jednak ich różnorodność daje YouTube’owi rozmach potrzebny do tego, by przyciągnąć reklamodawców oraz koncerny filmowe i muzyczne, które już zaczynają odpłatnie umieszczać w serwisie swoje nagrania – przekonuje Agnieszczak. I dodaje, że właściciele zdążą jeszcze na serwisie zarobić. – A im więcej gwiazd w nim będzie, tym dla YouTube’a lepiej.