Wystarczy zebrać trochę podpisów, mieć za sobą jakieś ciało społeczne i jazda. W USA liczba kandydatów często przekracza tysiąc. A czemu nie miałoby tak być u nas? Co to, my gorsi? Każdy kandydat musi mieć konwencję. To znaczy nie musi, ale tak wypada za – oczywiście – Stanami Zjednoczonymi. Nawet słowo powtarzamy, chociaż po polsku ma ono inne znaczenie. Każdy kandydat obiecuje, co zrobi. Od cofnięcia wieku emerytalnego po wybudowanie setek elektrowni wiatrowych. Wszyscy czekają na sensacyjne zapowiedzi i od kilku dni marudzą, że przemówienie prezydenta Komorowskiego nie było takie znowu efektowne. Mało obietnic, mało dowcipów, brak ładnych panienek wokół.
Na skutek kilku niezbyt rozsądnych operacji prawno-konstytucyjnych i na skutek pisania ustawy o prezydenturze w Polsce – najpierw pod Jaruzelskiego, potem pod Wałęsę i wreszcie pod Kwaśniewskiego – mamy pewien dziwoląg, jaki nie występuje w żadnym innym kraju. Prezydenta wybieranego w wyborach powszechnych z silną władzą wetowania i bardzo ograniczonymi możliwościami inicjatywy ustawodawczej. Nie jest to ani zręczne, ani skuteczne, ani mądre. Ale na razie nie da się zmienić.
Więc wszystkie konkretne obietnice kandydatów na prezydenta są funta kłaków warte. Jak jednak można prowadzić kampanię wyborczą i nic nie obiecywać? To niemożliwe, bo nie byłoby o czym mówić. Czy zatem kandydaci, którzy obiecują, kłamią? Nie śmiałbym tak tego nazwać, raczej puszczają wodze fantazji. A fantazjować każdy może, także kandydat na prezydenta. Tylko dlaczego my mamy tego słuchać?
Kandydaci na prezydenta, jak wszyscy kandydujący na jakiekolwiek stanowisko politycy, zawsze mówią, że zrobią coś szybciej. Co to znaczy? Raz-dwa? Tak się w polskim systemie ustrojowym po prostu nie da. Nie bez powodu Lech Wałęsa za swojej prezydentury domagał się prawa do wydawania dekretów. Wszystko szło – miał rację – za wolno. Tylko od dekretów do despocji jeden krok, więc to jest jednak niemożliwe. Jakie zatem są propozycje, żeby działać szybko? Brak.
Kandydaci na prezydenta muszą udawać, że nie mają poglądów wyłącznie partyjnych – a niby jakie mieliby mieć – tylko ofertę dla wszystkich Polaków. A ja, też Polak, nie chcę obniżenia wieku emerytalnego i co mam zrobić? Oczywiście nie będę głosował na kandydata, który takie głupstwa proponuje. Jednak obowiązkiem kandydata na prezydenta jest myślenie o wszystkich, więc i o mnie. Czy kandydat pomyślał? Czy ktokolwiek może myśleć o wszystkich Polakach? Dlatego umiar w tej kwestii byłby roztropny, ale w kampanii umiaru spodziewać się nie należy. Umiar zachowuje tylko prezydent Bronisław Komorowski, i to nie dlatego, że jest taki nadzwyczajny, ale dlatego, że wie, na czym polega prezydentura. Więc może lepiej nie zmieniać starego na nowe.
Kandydaci na prezydenta muszą również, poza obietnicami, pokazać, że są zdolni, mają polityczne doświadczenie i rozumieją sprawy tego świata. Jedynymi, który mają doświadczenie, są Korwin-Mikke, ale fatalne, i Janusz Palikot, który nie wiem, po co kandyduje. Szkoda go. Naturalnie doświadczenie nie jest niezbędne, ale wtedy potrzebny jest talent. Może urządzić konkurs telewizyjny „Mam talent”, dla kandydatów na prezydenta.
Proszę darować, że sobie szydzę, ale festiwal, jaki zaczynamy, będzie niestety festiwalem telewizyjnym. Kto się umie popisać, chociażby dziewczęcą niewiedzą na jakikolwiek temat, ten ma szanse osiągnąć 3 proc. Kto się popisać nie umie, ten też ma pole do wykazania się. Może mówić, co by zrobił. Ale ponieważ wiemy, że nie wygra, więc nie bardzo chce się nam tego słuchać.
Partie polityczne chcą przy okazji sprawdzić, czy naprawdę mają takie poparcie, jak im się zdaje – to przypadek PSL – ale czy nie lepiej byłoby to czynić w trakcie normalnej poselskiej pracy? Powtórzmy zatem: stracimy trzy miesiące na zbędne wybory. Trudno, ale straci je także polska demokracja, a to już gorzej.