Trwa polityczna licytacja – kto da więcej pieniędzy na pomoc powodzianom. Jeszcze trochę, a padnie hasło, by przeznaczyć na ten cel nie tylko zysk NBP, ale całą rezerwę budżetową. Jestem za. Przecież te pieniądze nie płyną bezpośrednio z mojego konta. Tak też myślą politycy przerzucający się dziś pomysłami w ramach wyborczego show.
Nie, moje nazwisko nie zaczyna się na literę M, i uważam, że tym, których dotknęła powódź, trzeba pomóc. Niezależnie, czy byli ubezpieczeni, czy nie. Ale obawiam się, że przy następnej powodzi kwota, którą trzeba będzie wyciągnąć z państwowej pończochy, będzie jeszcze większa niż te 5, 8, 30 miliardów złotych (jeszcze nikt nie wie), które wydamy w tym roku. Bo nikomu nie będzie się opłacało ubezpieczać, mało tego – tereny zalewowe zapełnią się domkami budowanymi dach w dach.
To, co trzeba zrobić już dziś, to zmienić prawo, tak aby osoby, które decydują się budować domy na terenach zalewowych, musiały się przymusowo ubezpieczać, według stawki adekwatnej do zagrożenia.
Problem w tym, że tzw. mapa zalewowa, której obowiązek sporządzenia wprowadza prawo wodne – nie istnieje. I to więcej mówi o kondycji tego państwa niż najsprawniej przeprowadzone akcje ratunkowe.