Jak się zrodziła pana miłość do gór? Komu zawdzięcza pan swą pasję?
Denis Urubko: Ojcu. Był inżynierem geodetą, zapalonym myśliwym i wędkarzem, który zabierał mnie na... łowienie ryb w okolicach Niewinnomyssku na Kaukazie, gdzie się urodziłem. Po drodze były niewielkie wzgórza, 200-300 m, pokryte pachnącą trawą. Spodobało mi się, jak wchodziliśmy razem. Pewnego dnia zobaczyłem łańcuch ośnieżonych szczytów na horyzoncie. Ten widok mnie olśnił. Już wówczas, a miałem 5-6 lat, coś mnie tam ciągnęło. No i tak krok po kroku, po szczeblach "drabiny" zacząłem się wspinać. Najpierw w Kaukazie. Jednak kiedy lekarz zdiagnozował początki astmy - uczulały mnie trawy - rodzice zdecydowali o przeprowadzce nad Pacyfik, na zimny i wilgotny Sachalin. Spędziłem tam cztery lata (1986-90) zanim przeniosłem się do Ałma Aty.
W 2011 roku pojawiła się pana książka "Skazany na góry". Szybko zniknęła z księgarń. Właśnie ukazało się drugie wydanie, znacznie poszerzone, także pod tym samym tytułem. Od kiedy zatem datuje się to pana "skazanie"?
D.U.: Tak na dobre to od pełnoletności. Dziś mam 44 lata, więc w sumie od 26 lat jestem uzależniony od gór. One są całym moim życiem, nawet wtedy, kiedy ocieram się o śmierć.
Wiele było takich przypadków?
D.U.: Na tyle dużo, że ich już nie liczę. Najbliżej śmierci byłem chyba na Czo Oju (8201 m) w maju 2009 roku. Wtedy uznałem, iż po zdobyciu szczytu, razem z partnerem Borysem Dedeszko, nie mamy szans na przeżycie z powodu bardzo złej pogody, silnej burzy, lawin. Byliśmy kompletnie wyczerpani, pozbawieni wody, żywności. Planowaliśmy bowiem całą akcję na pięć dni, a zrobiło się jedenaście.
Wyprawa zakończyła się jednak sukcesem...
D.U.: Można to tak ująć. Uhonorowani zostaliśmy Złotym Czekanem za wytyczenie w stylu alpejskim nowej drogi na południowo-wschodniej ścianie, natomiast dla mnie Czo Oju był czternastym ośmiotysięcznikiem, ostatnim w kolekcji Korony Himalajów i Karakorum. Przyznam, że wtedy, kiedy cudem uszedłem z życiem, chciałem zrezygnować z mojej pasji, ale taka myśl nie trwała długo. Trzeba zrozumieć, dlaczego wszystko ułożyło się właśnie tak, a nie inaczej. Najciekawsze jest dostrzeżenie tych przedziwnych kierunków.
Co przeważyło, że nie porzucił pan swej pasji, mimo tylu zagrożeń, niebezpiecznych sytuacji?
D.U.: Czy zostawisz osobę, którą kochasz? Targały mną różne myśli, ale w końcu uznałem, że zginąć mogę wszędzie, nawet przechodząc przez jezdnię na pasach. Daleki jestem od tego, aby igrać z życiem. Każdy mój krok, czy to w niskich, czy wysokich górach jest przemyślany. Czasami nie wszystko da się przewidzieć. Mam duszę sportowca. Ilu zawodników, w różnych dyscyplinach, otarło się o śmierć? I co, zrezygnowali z kontynuowania kariery? Życie daje nam szansę, by działać, spełniać marzenia, pragnienia. Moim największym lękiem jest strach przed brakiem czasu na realizację wszystkich celów i wyzwań.
Uważa się pan za sportowca, ale nie wszyscy twierdzą, że alpinizm to sport.
D.U.: Spacer z psem nie jest sportem, ale może nim być. Są przecież mistrzostwa świata psich zaprzęgów. Wspinaczka na ściance weszła do programu igrzysk olimpijskich. Trudno oczywiście przenieść taką rywalizację w Himalaje, ale w górach też można bić rekordy, np. w 2001 roku postawiłem sobie za cel poprawienie światowego osiągnięcia Anatolija Bukriejewa, który z bazy wysuniętej do wierzchołka Gaszerbrum II (8035 m) wspinał się przez dziewięć i pół godziny. Ja pokonałem tę drogę dwie godziny szybciej.
Olimpijskie motto Citius-Altius-Fortius (szybciej-wyżej-mocniej) bardzo pasuje do pana...
D.U.: ... bo czuję się sportowcem, już mówiłem. Ambitnym sportowcem, który dąży do tego, aby być najlepszym w świecie. Czy to coś złego? Chcę wykorzystać - chyba wrodzoną - szybkość i wytrzymałość. Wielokrotnie triumfowałem w biegach górskich. W latach 1997-99 zwyciężyłem w zawodach na szybkość rozgrywanych na czterotysięczniku Amangelda. W 2000 roku wygrałem rywalizację w wejściu na Chan Tengri, pokonując trasę z bazy (4200 m) na wierzchołek (6995 m) i z powrotem w 12 godzin 21 minut. Następnego zawodnika wyprzedziłem o ponad trzy godziny. W 2006 roku w wyścigu International Elbrus Race ustanowiłem rekord trasy wynikiem 3:55.58. Rezultat ten przetrwał do 2010 roku, kiedy poprawił go o 23 minuty zakopiańczyk Andrzej Bargiel.
Chcąc nie chcąc przeszliśmy do Polski...
D.U.: W lutym 2015 roku otrzymałem polskie obywatelstwo, z czego jestem bardzo dumny. Wcześniej dużo czytałem o Polsce, mam tu wielu przyjaciół. Poznawałem historię, drogę do niepodległości i postać Piłsudskiego, kulturę, sztukę... Jak tu przyjeżdżam, mieszkam w pobliżu Ząbkowic Śląskich. Uwielbiam Góry Sowie, Radków, Strzeliniec, Błędne Skały i... obłędne widoki, a Wrocław i włoskie Bergamo to dla mnie dwa najpiękniejsze miasta.
To wróćmy jeszcze w Himalaje i na Everest. Jak to się stało, że zdobywanie ośmiotysięczników zaczął pan od tego najwyższego?
D.U.: Przypadek. Był rok 2000, miałem wtedy 26 lat. W Nepalu spotkałem rosyjskiego biznesmena Michaiła Niekrycza, którego wcześniej nie znałem. Zaczęło się od słowa do słowa i w pewnym momencie padło pytanie: chcesz zdobyć Mount Everest? Zamurowało mnie. Po chwili odpowiedziałem: tak, chcę. Dostałem tysiąc dolarów zaliczki, a po paru dniach 20 tysięcy na pokrycie wszystkich kosztów. 24 maja stanąłem na szczycie, wchodząc bez wspomagania tlenem.
Jednak nie każdy może się wspinać tak jak pan. O Denisie Urubko można usłyszeć: ekstraliga współczesnego himalaizmu.
D.U.: Wszyscy nie mogą grać w ekstralidze, ale każdy może mieć swój Everest i to w każdej dziedzinie. Warto mieć w życiu jakieś pasje, wtedy staje się ono pełniejsze, piękniejsze. Bardzo mi się podoba projekt Polskie Himalaje, o którym coś wcześniej słyszałem, a dziś więcej się dowiedziałem. Znakomita idea.
Święty Augustyn stwierdził, że świat jest książką i ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę...
D.U.: Nic dodać, nic ująć. Życzę wszystkim, aby w swym życiu przeczytali jak najwięcej takich stron.