Sąd Okręgowy w Warszawie ogłosił wyrok w sprawie byłego wiceszefa BORu gen. Pawła Bielawnego. Uznano go za winnego nieprawidłowości przy ochronie wizyt VIP-ów w Smoleńsku w 2010 r. i skazano na karę 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 3 lata, 10 tys. zł grzywny i 5 lat zakazu wykonywania zawodu funkcjonariusza BOR.

Jednocześnie Sąd Okręgowy w Warszawie uznał w uzasadnieniu wyroku, że nie ma podstaw, by uznać, że przyczyną katastrofy smoleńskiej był zamach przy użyciu materiałów wybuchowych, a BOR prawidłowo sprawdził pod tym kątem prezydencki Tu-154 przed lotem 10 kwietnia. Żadne dowody będące w dyspozycji sądu nie wskazywały na hipotezę zamachu; tym samym nie ma podstaw do twierdzenia, że BOR tej katastrofie nie zapobiegło - dodał sędzia Paweł Dobosz.

Mówił on także, że podmioty współorganizujące wizyty z 7 i 10 kwietnia nie powinny w ogóle rozważać lotniska Smoleńsk-Siewiernyj jako miejsca lądowania VIP-ów, bo było to lotnisko zamknięte, a według instrukcji HEAD lądowanie samolotów z VIP-ami mogło następować tylko na lotniskach czynnych.

Bielawnego oskarżono o niedopełnienie obowiązków związanych z planowaniem, organizacją i realizacją zadań ochronnych Biura. Według Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga "skutkowało to znacznym obniżeniem bezpieczeństwa ochranianych osób, czym działał na szkodę interesu publicznego, tj. zapewnienia ochrony prezydentowi RP i prezesowi Rady Ministrów oraz interesu prywatnego osób pełniących urząd prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki Marii Kaczyńskiej oraz urząd prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska". Drugi zarzut to poświadczenie nieprawdy w dokumentach, że fotograf współpracujący z BOR jest funkcjonariuszem Biura w delegacji do Smoleńska. Za ten drugi zarzut grozi do 5 lat więzienia; za pierwszy - do 3 lat.

Podstawą oskarżenia były opinie dwóch biegłych, według których m.in. sposób organizacji i realizacji działań ochronnych był niezgodny z zasadami BOR. Według nich Bielawny odpowiada m.in. za "świadome odstąpienie" od rozpoznania przez BOR lotniska w Smoleńsku; nieobecność BOR na nim oraz niesprawdzenie tras przejazdu prezydenta.

Prokuratura wnosiła o karę łączną 2 lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat; 10 tys. zł grzywny oraz 10 lat zakazu zajmowania stanowisk w państwowych służbach ochrony. Obrona chciała uniewinnienia.

Po dwuletnim - częściowo niejawnym - procesie sąd skazał Bielawnego za oba zarzuty na karę łączną półtora roku więzienia w zawieszeniu na 3 lata, 10 tys. zł grzywny i 5-letni zakaz stanowisk w państwowych służbach ochrony. Sąd uznał, że oskarżony umyślnie nie dopełnił obowiązków, czym spowodował zagrożenie dla ochrony prezydenta i premiera.

Sędzia Dobosz w uzasadnieniu wyroku podkreślał, że powszechną wiedzą podmiotów współorganizujących obie wizyty - w tym kancelarii premiera, jak i kancelarii prezydenta - było, że Smoleńsk-Siewiernyj było "lotniskiem zamkniętym". Tymczasem, według instrukcji HEAD, lądowanie samolotów z VIP-ami mogło następować tylko na lotniskach czynnych - dodał sędzia. Z przytoczonych przezeń zeznań świadków wynikało, że Rosjanie zapewniali stronę polską, iż lotnisko będzie czynne na wizyty premiera i prezydenta.

Sąd uznał, że w tej sytuacji podmioty współorganizujące obie wizyty nie powinny w ogóle rozważać tego lotniska jako miejsca lądowania VIP-ów. Sędzia Dobosz podkreślił, że nie jest rolą sądu w tej sprawie badanie odpowiedzialności za to podmiotów państwowych.

Według sądu, w związku z taką sytuacją na BOR spoczywały dodatkowe obowiązki co do rekonesansu lotniska - którego nie przeprowadzono. "To bardzo poważny błąd przy planowaniu zabezpieczeń obu wizyt" - mówił sędzia. "To było nieodpowiedzialne, za co odpowiada oskarżony" - dodał sędzia. Jego zdaniem Bielawny mógł to uczynić poprzez interwencję u Federalnej Służby Ochrony Rosji.

Ponadto, według sądu, nie było sprawnego przepływu informacji między osobami zaangażowanymi w zabezpieczenie obu wizyt. Wynikało to z braku odprawy koordynacyjnej, którą powinien był zorganizować właśnie Bielawny - uznał sąd. "Część funkcjonariuszy nie wiedziała, kto jest dowódcą zabezpieczeń" - powiedział sędzia Dobosz. Zdaniem sądu stwarzało to zagrożenie dla bezpieczeństwa ochranianych osób, bo np. "funkcjonariusze mogli nie wiedzieć, kogo się słuchać".

Sędzia ujawnił, że krótko po katastrofie z 10 kwietnia oficer BOR będący w Smoleńsku dzwonił do centrali BOR w Warszawie, by dowiedzieć się, "co się stało z samolotem". Według sędziego jest to dowód na to, "jak słaba była wymiana informacji, jak słabe było zabezpieczenie". Jego zdaniem jest to także "świadectwo, do czego może doprowadzić to, że w określonym miejscu nie ma funkcjonariusza BOR.

Według sądu plan zabezpieczenia obu wizyt nie odpowiadał wzorcom, który obowiązywał w BOR. Zdaniem sądu Bielawny odpowiada też za nieprzestrzeganie instrukcji działań ochronnych BOR, które sam określił.

Zdaniem sądu stopień zagrożeń wizyty Lecha Kaczyńskiego powinien był być uznany przez BOR za wyższy niż w rzeczywistości, choćby z racji zagrożenia zamachami w Rosji ze strony terrorystów z regionu Kaukazu.

"To przejaw tego, co się określa mianem państwa teoretycznego" - ocenił sędzia generalnie sprawę Bielawnego. Dodał, że takie działania podważają zaufanie obywatela do państwa, skoro nie jest ono w stanie zapewnić należytej ochrony najważniejszym osobom w państwie.

Sędzia Dobosz zaznaczył zarazem, że BOR nie mogło ingerować w czynności kontrolerów lotów. "Funkcjonariusz BOR nie miał też prawa zakazać lądowania w Smoleńsku ze względu na trudne warunki atmosferyczne" - oświadczył sędzia.

Mimo surowej oceny działań gen. Bielawnego, sąd ceni sobie jego postawę procesową, ponieważ łatwo w realiach tej sprawy mógłby zrzucać odpowiedzialność za czyny, jakie mu zarzucono, na podwładnych - ocenił sędzia Dobosz. "W tym kontekście ta postawa oskarżonego wyróżnia się pozytywnie pośród tych osób, które również były w tej sprawie przesłuchiwane i które nie potrafiły przyznać się do swoich błędów, a którym równocześnie łatwo przychodzi, nawet publicznie, krytykować poprzednie kierownictwa BOR" - dodał.

Sędzia zaznaczył, że kara tylko pozornie może być odbierana za łagodną, a surowa publiczna ocena zachowania oskarżonego "również jest rodzajem reakcji karnej". "Orzeczenie sądu w tej sprawie nie jest komunikatem, a wyrokiem w imieniu państwa polskiego" - podkreślił.

"Sąd zatem rozumie frustrację oskarżonego wynikającą z postawy tych funkcjonariuszy BOR, którzy sami dopuszczali się podobnych uchybień, co oskarżony, a przed sądem odgrywali rolę sprawiedliwych zapewniając, że nigdy nie dopuściliby się podobnych naruszeń" - ocenił sędzia Dobosz. Dodał, że "sąd jednak nie jest odpowiedzialny za to, wobec kogo oskarżyciel kieruje akt oskarżenia".

Odnosząc się do pracy i postawy prok. Józefa Gacka, sędzia Dobosz przyznał, że w istotnej części w wyroku sąd potwierdził zarzuty sformułowane przez prokuraturę, zaś udział prokuratora w rozprawach "był na bardzo wysokim poziomie". "Jego aktywny udział w rozprawach przyczynił się do właściwego rozpoznania tej sprawy" - dodał sędzia.

Po wyroku Bielawny powiedział dziennikarzom tylko, że nie będzie komentował sprawy do prawomocnego jej zakończenia.

Prok. Gacek powiedział dziennikarzowi PAP, że wyrok jest "zupełnie słuszny co do uznania winy". Zapowiedział, że wystąpi do sądu o pisemne uzasadnienie wyroku, bo chce poznać jego pełną argumentację. Ustne uzasadnienie sądu pomijało bowiem sprawy objętych tajemnicą zasad działań ochronnych BOR (dlatego też proces był w dużej części niejawny - PAP). Prok. Gacek nie wykluczył złożenia apelacji, gdyż sąd częściowo zmienił opis czynu oskarżonego.

Wyrokowi przysłuchiwała się grupa kolegów oskarżonego z BOR, w tym b. szef Biura emerytowany gen. Marian Janicki.

Na ogłoszeniu wyroku nie było pełnomocnika oskarżyciela posiłkowego Jarosława Kaczyńskiego.