Jeśli wśród państwa jest grupa osób, którą zaskoczył proponowany skład nowego rządu, to ja do tej grupy też należę. I to mimo krążących na dziennikarskiej giełdzie nazwisk ewentualnych ministrów, które powinny mnie do tego momentu jakoś przygotować.
Do końca, choć z dnia na dzień coraz słabiej, wierzyłam, że Beata Szydło skompletuje świeży, mocno kompetencyjny rząd, który zrealizuje część swoich obietnic wyborczych, nie niszcząc przy tym gospodarki kraju, lecz odwrotnie – pobudzając ją do szybszego rozwoju, którego skutki odczujemy my – zwykli obywatele. Że nie zdecyduje się na żadne zgrane nazwiska. Że kontrowersyjne postaci nie znajdą w jej oczach uznania. I że do własnych pomysłów personalnych uda jej się przekonać Jarosława Kaczyńskiego, jak to miało miejsce w tegorocznych kampaniach wyborczych. Niestety. Przyszła pani premier poszła na kompromisy. Inaczej nie mogę nazwać przyszłego zasiadania Antoniego Macierewicza, Zbigniewa Ziobry i Mariusza Kamińskiego w fotelach ministerialnych. Można by to skomentować krótko: będzie się działo! Tyle że z „dobrą zmianą” te nominacje mi się nie kojarzą i zapewne nie jestem odosobniona w tej opinii. Taki wymiar niesie z sobą, w mojej ocenie, wiele nazwisk w tym rządzie, m.in.: Paweł Szałamacha, Mateusz Morawiecki, Konstanty Radziwiłł czy Anna Streżyńska. I mam nadzieję, że oni rzeczywiście zapewnią dobrą zmianę.