Premier gani europosła Jacka Protasiewicza za incydent na lotnisku we Frankfurcie. Wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego i bliski współpracownik Donalda Tuska, według niemieckich mediów, pijany awanturował się z celnikami. Z kolei sam Protasiewicz mówił, że to pracujący na lotnisku doprowadzili do spięcia.

Donald Tusk zapowiedział, że teraz czeka na wyjaśnienie tej sytuacji. Wtedy podejmie decyzje w sprawie politycznej przyszłości Protasiewicza. "Niezależnie od tego, ile winy w prowokowaniu tej sytuacji leży po stronie niemieckich urzędników, czy policjantów, to tak czy inaczej zachowanie Jacka Protasiewicza jest też nie do zaakceptowania"- mówi premier. Dodał, że "człowiek, który pełni tak ważne role w życiu publicznym i międzynarodowym, musi umieć powstrzymać nawet najbardziej uzasadnione emocje i nerwy".

Jacek Protasiewicz na konferencji w Strasburgu tłumaczył, że gdy podszedł do kontroli paszportowej na frankfurckim lotnisku, wywiązała się dyskusja z celnikiem. W pewnym momencie - według Protasiewicza - celnik miał powiedzieć "raus". Polityk relacjonował, że odpowiedział urzędnikowi, że to słowo źle kojarzy się w jego kraju - z takimi zwrotami jak "heil Hitler" i "hande hoch". Następnie miał zostać pchnięty przez celnika. W reakcji na to Protasiewicz poradził mu, żeby pojechał do Auschwitz, by "zobaczył jakie są skutki tego,jak ludzie w uniformach używali siły". Polityk miał zostać pchnięty po raz drugi.

Z kolei niemiecki "Bild" napisał, że Jacek Protasiewicz słaniał się na nogach, był agresywny i zabrał innemu pasażerowi wózek do bagażu. Przy tym miał krzyczeć "Heil Hitler" i pytał wszystkich dookoła czy byli kiedykolwiek w Auschwitz. Według świadka zdarzenia, po angielsku mówił też, że "jest z Unii Europejskiej".