W moim życiu nie ma żadnego heroizmu. Zawsze jest coś do zrobienia, to robię. I już
Z s. Tadeuszą Frąckiewicz OP rozmawia Robert Mazurek
Odsypia siostra?
Takie miałam plany, że jak się to skończy, to będę spać i spać.
No i?
Na razie średnio, ale to dopiero pierwsze dni. Jeszcze się wyśpię.
Zwłaszcza że to jeszcze nie dom.
Jesteśmy w izolacji. W poniedziałek miałam ostatni, poranny dyżur w DPS w Bochni, przekazałam obowiązki dominikanom z Krakowa. Po weekendzie mamy ostatnie testy i jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wracamy do domu.
Trzy i pół tygodnia, dzień w dzień na dyżurze, gorąco, zmęczenie...
Dlatego sztab kryzysowy nas wycofał, choć wszyscy – osiem sióstr i ksiądz – gotowi byliśmy dyżurować dalej.
Naprawdę przez osiem godzin nie można było tego zdjąć?
Naprawdę.
Bez wyjątków?
Zdejmowanie kombinezonu zajmowało mnóstwo czasu, a potem trzeba by nakładać zupełnie nowy, bo to przecież jednorazowe. Więc nie, bez wyjątków.
A siusiu?
Nie ma takiej opcji!
Jak to, nie ma opcji?
/>
No nie ma i już. Osiem godzin nie sikamy, więc nie pijemy, bo potem trzeba by korzystać z toalety.
Nawet kawy?
Ani kawy, ani herbaty, ani po nosie się podrapać, nic. Jak miałam dyżur rano, to szłam bez śniadania, bo wolałam głodować niż jeszcze raz przeżywać horror.
Jaki horror?
Najgorsze, gdy na dyżurze dopada cię rewolucja żołądkowa, a raz taką przeżyłam. Zaczęło się po pół godziny…
…a tu jeszcze siedem i pół.
Najszczęśliwszym momentem dnia była chwila, gdy po dyżurze mogłam usiąść na ubikacji… (śmiech) Przepraszam, nie chcę być trywialna.
Wie siostra, co pisali internauci?
Pewnie różne rzeczy.
Że bohaterki, że heroizm, że są z was dumni, że święte, że jasna twarz Kościoła.
Nie, nie, nie! Jakie bohaterstwo?!
Dobrowolnie tam pójść to nie jest bohaterstwo?
Żadne, absolutnie żadne.
Poświęcenie?
A co to jest poświęcenie? Lubię wyzwania. Wiele razy w życiu byłam naprawdę zmęczona. Pamiętam, jak w Kamerunie zaczęłam sprowadzać kontenery z darami z Polski, to nie spałam po trzy noce, bo trzeba było jechać do portu, wypakować, rozdać, pozałatwiać. Albo mieliśmy kilkudniowe sesje w odległych wioskach i spaliśmy u ludzi. Gryzły nas pchły, inne robactwo, nie dawały spać nietoperze, a trzeba było normalnie pracować.
I to nie jest poświęcenie?
(śmiech) Życie jest piękne, chociaż nie zawsze łatwe. A ja robię to, co lubię najbardziej. No, niech mi pan powie, gdzie tu bohaterstwo? Ono może byłoby, gdyby mnie to coś kosztowało, ale to, co robię, jest fajne.
Rozumiem…
Nareszcie!
Rozumiem, że lubi siostra siedzieć osiem godzin w kombinezonie kosmonauty, gdzie ani się podrapać, ani wysikać, ani odpocząć.
Zakonnica nie może używać takich słów, ale to było, przepraszam, upierdliwe, to prawda.
Pierwszy raz to siostra przyznała.
W moim życiu też są trudne chwile, bywam zmęczona, ale to wszystko razem jest tak piękne, że nie przestaję się cieszyć. Wiem, że zawsze przyjdzie chwila, kiedy zaświeci słońce, będzie można wypocząć.
Zgłasza się siostra do DPS-u, choć ani zootechnika, ani teologa tam nie potrzebowali, a pielęgniarką siostra nie jest.
I się na tym nie znam, to prawda. Przed wyjazdem na misje miałam przeszkolenia, ale jak nie musiałam, to jako pielęgniarka nie pracowałam.
Teraz właśnie siostra nie musiała.
Ale była potrzeba. Starosta poprosił o pomoc biskupa, a ten podzwonił po zakonach i w Wielki Piątek zadzwoniła do mnie nasza matka generalna z pytaniem, czy nie pojechałabym pomóc, bo ma trzy chętne i brakuje czwartej. Nie zastanawiałam się, o 16.00 wyjechałyśmy i dwie godziny później zaczynałam dyżur.
Mogła siostra odmówić, powiedzieć, że ma 64 lata i że do Polski wróciła z Afryki ze względu na stan zdrowia.
Musiałyśmy zastąpić dwie osoby, które były tam trzy dni, wyczerpane, okrutnie zmęczone. Wiedziałyśmy, że idziemy do zarażonych, ale to nas nie przerażało. Bawiło mnie…
O, bawiło coś siostrę w takich okolicznościach?
Bawiło mnie, że dwie zakonnice bez przygotowania dostają pod opiekę nie tylko pacjentów, ale i całą apteczkę leków. Potem były kombinezony i wszystko, ale pierwszego dnia tylko w maseczce, w sandałach, w welonie i fartuchu, który mi się nie dopinał na brzuchu. I nic się nie stało! Łaska stanu, taki normalny, powszedni cud.
Co było najtrudniejsze?
Zmęczenie fizyczne. W ciągu pierwszych kilku dni nie czułam ani jednej kosteczki, wszystko obolałe. Leżałam i powtarzałam, że nie dam rady, ale jakoś to opanowałam, przyzwyczaiłam się, było dobrze.
Strach, poczucie osamotnienia, frustracja?
A nie, to zupełnie nie. Było nam bardzo fajnie we wspólnocie, świetna atmosfera, żadnego poczucia zagrożenia. Rozmawiałam dziś z matką generalną i powiedziałam jej, że może być dumna z młodych sióstr. One dopiero wchodzą do życia zakonnego, ale wspaniale się wykazały ofiarnością, chęcią pomocy, radością.
U nich siostra dostrzega ofiarność, u siebie nie?
Co najwyżej przy okazji.
OK, siostra nie jest bohaterką, robiła to, co lubi, więc porozmawiajmy o konkretach. Jak wyglądał dyżur?
Dla mnie zaczynał się 40 min przed dyżurem, bo tyle potrzebowałam, żeby się ubrać i pozaklejać. Inne siostry robiły to szybciej.
Kombinezon zakłada się tyle czasu?
Najpierw staje pan goły i wesoły, no dobrze, w bieliźnie. I zakłada pierwszy strój, taki jak noszą czasem lekarze – spodnie i bluza. Dopiero na to zakładamy ten biały, szczelny kombinezon. Na nasze buty, a powinny być wygodne, bo to osiem godzin na nogach, zakłada się ochraniacze. Dopiero na to zakładamy takie duże białe lub pomarańczowe buty do kolan. Sklejamy je dwa razy taśmą, żeby się trzymały, a potem przytwierdzamy do kombinezonu tak, żeby tam nie było żadnej, najmniejszej nawet szczeliny.
Już jestem zmęczony, a to dopiero buty.
Teraz dwie pary rękawiczek, które też przykleja się do kombinezonu taśmą i dopiero na to zakładamy trzecią parę, którą będziemy w ciągu dyżuru wielokrotnie zmieniali. I jeszcze głowa – na włosy czepek, potem maskę, gogle i dopiero na to wszystko nakładamy kaptur kombinezonu.
Uff…
Nie, to nie wszystko, bo na kombinezon zakłada się jeszcze przyłbicę.
To jakaś masakra.
Można się przyzwyczaić. Tak ubrane przechodziłyśmy do sąsiedniego budynku, tam, gdzie pracowałyśmy.
Jak wyglądał ostatni, normalny dyżur?
To była noc, którą zaczynaliśmy o 23.00. Schodzący z dyżuru musiał zdać raport, co i jak, co mamy zrobić. Niektórym w ciągu nocy musiałam zmienić pampersy, inni spali.
Było spokojnie?
Zawsze jest tak, że czasem ktoś krzyczy, ktoś inny się budzi. Wtedy było spokojnie, przyszło tylko dwóch panów, jeden, którego się nawet bałam, bo potrafił przydusić siostrę, ale usiadł na kanapie koło mnie, posiedział, potem poszedł.
A siostra?
Musiałam wyłożyć jedno pranie i wstawić drugie, zająć się tym. Pacjenci często moczyli się i zanieczyszczali łóżko czy wózek, więc dwie pralki i suszarka chodziły dzień i noc. Potem siedziałam i pilnowałam pacjentów, a nad ranem trzeba było pacjentów umyć i przygotować do śniadania i do leków, które podaje poranny dyżur, zaczynający o siódmej rano.
Noce były najtrudniejsze?
Najwięcej pracy było zawsze na porannej zmianie, bo to i posiłki, i leki, i sprzątanie, wszystko. Najbardziej lubiłam jeździć z posiłkami – dostarczałam je do pokoi, żeby w nich zatrzymać pacjentów, by nie wychodzili, nie gromadzili się. A jak już to rozwiozłam, była druga tura, bo trzeba posprzątać – nie tylko po jedzeniu, ale w ogóle.
No tak, nie było salowych.
Byliśmy sami, więc musieliśmy robić wszystko, nie tylko podać leki. Pacjentów trzeba było umyć, ubrać, oporządzić, a poza tym ciągłe sprzątanie, dezynfekcja korytarzy, sal, klamek, poręczy, wszystkiego. To jest męczące, to prawda.
Ani chwili wytchnienia?
Rano nie bardzo, bo jak sprzątniemy, to jest obiad, a niektórych trzeba nakarmić. A po obiedzie jeszcze więcej sprzątania i tak w koło Macieju.
Codziennie kąpaliście 27 osób?
Jak obejmowałyśmy oddział, to były 43 osoby, w tym pięć z wirusem. Potem pacjentów ubywało, bo zakażeni trafiali do szpitala zakaźnego i w ostatnim tygodniu zostało 27 osób. Nie dalibyśmy rady ich wszystkich codziennie wykąpać, a mężczyzn ogolić, podzieliliśmy to. Codziennie się myli, ale kąpiel urządzaliśmy co kilka dni, na zmianę, raz jedni, raz drudzy.
Przecież to była tytaniczna robota.
Teraz też mi czasem piszą na Facebooku czy Twitterze, że „siostra jest wielka”, że bohaterka. Ludzie, gdzie tu wielkość?!
Naprawdę siostra nie widzi?
Naprawdę nie czuję się bohaterką! W moim życiu nie ma żadnego heroizmu, zawsze jest coś do zrobienia, to robię. I już, normalne życie.
No nie, normalnie to mogłaby siostra siedzieć w klasztorze i nie wychylać się, a nie jechać do Afryki czy iść do DPS-u.
Oj, nie wiem, czy na tym polega normalność. Takie siedzenie z boku i przypatrywanie się światu – to dopiero byłaby nienormalność.
A po dyżurze żadnych przyjemności?
Mierzyli mi cukier, mam za wysoki, więc nie mogę słodyczy i jestem strasznie nieszczęśliwa.
80-letnia siostra Kazia z Zambii pozwala sobie na whisky.
Na misjach w gościach u misjonarzy też był kieliszek czegoś mocniejszego, we Francji piłam wino do posiłków, u nas nie.
Więc z przyjemności został siostrze różaniec?
Kiedyś uwielbiałam kawę, piłam za dużo i za mocną, chwaliłam się, że mogę i o północy, ale mnie wysłali do lekarza i się skończyło. Lekarz od razu: To papieroski czy kawunia? I teraz piję inkę.
Na początku epidemii Kościół kompletnie nie umiał sobie z tym poradzić.
Trochę tak było, ale też na początku nikt nie wiedział, jak poważna to epidemia, co ona oznacza i dla ludzi, i dla Kościoła.
Nie o takie pogubienie mi chodziło.
A o jakie?
Biskupi byli zatroskani, że spadają im dochody z tacy, księża się pozamykali w plebaniach i tylko zakonnice ruszyły. To wy uratowałyście twarz Kościoła.
Nie chcę bronić wszystkich duchownych, ale przecież to biskup tarnowski poprosił o pomoc zakonnice, to dominikanie zastąpili nas w Bochni.
A rektor seminarium w Legnicy razem z klerykami zamknął się w ośrodku dla chorych, ale to wciąż wyjątki.
Byli też kapucyni, salezjanie, franciszkanie. Pan nas chwali, ale przecież myśmy nie szukały w internecie, kto potrzebuje pomocy, to księża i biskupi chcieli pomóc.
I żaden się nie zamknął, a 64-letnia zakonnica owszem.
Matka generalna też mi mówiła, że o mnie najbardziej się martwi, bo jestem z grupy ryzyka. Powiedziałam jej, żeby się w takim razie za mnie więcej modliła i tyle. Może nie odczuwałam tego zagrożenia tak bardzo, bo czuję się zawsze młoda, zawsze mam 28 lat.
Skąd to absurdalne imię, przecież nie ma żadnej Tadeuszy?
(śmiech) Matka generalna też nie chciała się zgodzić na takie imię zakonne, mówiąc, że to wydziwianie…
Rozsądna kobieta.
A mnie bardzo na tym zależało, to na pamiątkę księdza, który mnie nawrócił. Bo ja za młodu wcale nie byłam taka znowu pobożna: imprezy, luźne towarzystwo... No i dwa lata przed maturą przyszedł nowy proboszcz, ks. Tadeusz, i tym, co mówił, trafił do nas.
Więc prowadząca rozrywkowy tryb życia Helena postanowiła zostać siostrą Tadeuszą?
Ku utrapieniu rodziny. Miałam przecież Staszka, kandydata na męża, chciałam zostać na wsi. Teraz się z tego śmieję, że ja, która przejeździłam pół świata, miałam takie plany.
A narzeczony jak reagował?
Próbował, proponował, że może zostańmy przyjaciółmi, może to, może tamto, ale tak się nie da. Spotkałam go po latach w Kętrzynie, chwilę porozmawialiśmy i tyle.
Jak siostra przezwyciężyła utrapienie rodziny?
Mama płakała, kiedy się pakowałam. Rozumiem, że chciała mieć wnuki, szczęśliwą córkę, ale czy ja nie jestem szczęśliwa? Jestem najszczęśliwsza na świecie! A ojciec był obrażony, poszedł w pole, też się rozpłakał, nie chciał się pożegnać. Przeszło mu dopiero, kiedy przyjechał na moje śluby i zobaczył normalne, radosne zakonnice, a nie posępne mniszki zamknięte za klauzurą.
Skąd pomysł na Kamerun?
Matka generalna wysłała list do sióstr, że poszukuje odważnych do otwieranej misji w Kamerunie.
I oczywiście siostra się zgłosiła?
A ona mi powiedziała, że nie ma mowy, żebym najpierw skończyła studia. Studiowałam wtedy teologię w Warszawie i pracowałam jako katechetka.
Zareagowała jak każda normalna matka.
To skończyłam studia i trochę obleciał mnie strach przed rozstaniem z rodziną, przyjaciółmi, z krajem. Poszłam do matki generalnej i mówię, żeby ona zdecydowała, na co mi powiedziała, że to musi być mój wybór i moja odpowiedzialność. I wybrałam. Kamerun to mała Afryka, tam jest wszystko: na zachodzie ma pan ocean, na południu, na granicy z Kongo dżunglę równikową, potem, idąc dalej, na północ od równika jest pas sawann i wreszcie dalej, przy granicy z Czadem, pustynia. Ma pan wszystkie strefy klimatyczne w ciągu dwóch dni samochodem!
Siostrę rzeczywiście nosiło po Kamerunie i nie tylko.
Przez jakiś czas w ramach sił pokojowych w sąsiednim Czadzie stacjonowały polskie wojska. Bardzo nam to pomogło, bo mogli przewieźć do Afryki fotele dentystyczne, ginekologiczne, generatory, cięższy sprzęt. Dostarczali to do stolicy, do Ndżameny i stamtąd trzeba było wszystko zabierać.
Jak to rozwoziliście?
Swoimi samochodami do misji w Kamerunie, Czadzie, Republice Środkowoafrykańskiej. Przynajmniej zjeździłam Saharę! A kiedy polscy żołnierze odeszli z Czadu, to powołałam ze znajomymi w Polsce Fundację im. Szolc-Rogozińskiego „Serce dla Afryki”. Ona pomagała w rozwożeniu sprzętu, a potem organizowała transporty z darami z Polski. Poza tym zajmowała się adopcjami na odległość, pomocą dla dzieci. Teraz świetnie sobie radzą bez mojej pomocy.
Mnóstwo ciężkiej pracy.
Ale i wielkiej przyjemności. Afryka uczy radości życia, pytana o nią nie mówię o biedzie, ale o tym, czego się w niej nauczyłam, choćby tego, jak niewiele potrzeba do szczęścia.
Jaką cenę musiała siostra zapłacić za tę radość?
Zdziwię pana, ale kiedy już trafiłam do Afryki, to czułam się tam jak ryba w wodzie! I gdy mnie ktoś pyta o to, jakie miałam problemy na misjach, kłopoty, to nie potrafię odpowiedzieć. Dla mnie to była jedna, wielka radość!
Nie ciągnie siostry do Afryki?
Oczywiście, że ciągnie, moje serce zostało tam na zawsze. Dopiero teraz, dwa i pół roku po wyjeździe z Afryki, zmieniłam na Facebooku miejsce zamieszkania na Kraków… (śmiech) A na razie, przed epidemią, zajęłam się archiwum, bardzo mi się to spodobało, napisałam książkę o naszych misjach w Kamerunie, w tym roku ma być wydana, a czy miałabym tam wrócić? Jeśli tylko będzie potrzeba, jeśli siostry będą potrzebowały pomocy, to jadę od razu!
Żadnych problemów w życiu nie miałam, poszłam do zakonu i się zauroczyłam, pojechałam na misję i ryba w wodzie, zamknęłam się w DPS-ie i uwielbiam to – życie jako wieczna ekstaza?
Zawsze są jakieś problemy, większe lub drobne, ale nie mogę się na nich skupiać! Kiedy szłam do klasztoru, to koleżanki załamywały ręce, że marnuję sobie życie, zamykam się, a taka zdolna byłam, na studia bez egzaminu chcieli przyjąć, taka przyszłość przede mną… Sąsiadka odmówiła mi uszycia czarnej sukni, bo nie będzie młodej, ładnej dziewczynie jak do grobu szyła.
Normalna reakcja.
Tylko dziś na to patrzę i nadziwić się nie mogę, bo ja przeżyłam tak piękne życie! Przyznają mi to nawet te koleżanki, które mnie wtedy tak żałowały. W Inowrocławiu spotkałam się z moimi dziećmi po 30 latach, wszyscy zadowoleni, ale jedni by zmienili szkołę, do której poszli, inni studia, ktoś tam wybrałby innego partnera, podjął inną decyzję. I pytają mnie, co ja bym zmieniła? I może to zabrzmi dziwnie, ale nic, absolutnie nic, ani trochę! Trudne chwile i problemy prowadziły mnie tu, gdzie jestem.
Czyli na kwarantannę.
A ja się czuję całkowicie zrealizowana i przeszczęśliwa, po prostu.
Potem były kombinezony i wszystko, ale pierwszego dnia tylko w maseczce, w sandałach, welonie i fartuchu, który mi się nie dopinał na brzuchu. I nic się nie stało!