Wystąpienie ambasador Izraela Anny Azari na terenie obozu Auschwitz, wsparte przez izraelskiego premiera i prezydenta, to dotkliwa porażka. Nawet nie polskiego rządu, ale Polski.
Dziennik Gazeta Prawna





Do niedawna panowało przekonanie, że przypisywanie nam udziału w Holocauście to domena środowisk żydowskich w USA. Gesty polskiej prawicy wobec współczesnego Izraela czy dobre relacje między IPN i Instytutem Yad Vashem usypiały czujność.
Tymczasem Izrael rządzony przez swoją prawicę przypuścił atak nuklearny. Bo czym innym jest żądanie zmiany dopiero co uchwalonego prawa o IPN? I to w tak kluczowej sprawie. Przecież ustanowienie kar za przypisywanie Polsce współudziału w Holocauście stanowi element polityki przeciwstawiania się krzywdzącej formułce „polskie obozy”. PiS zarzucał poprzednikom, że nic z tym nie robili.
Na dokładkę po stronie izraelskiej niewiele jest miejsca na dyplomację. Pani ambasador czy Instytut Yad Vashem przedstawiają to tak, jakby chodziło tylko o obawy przed rozszerzającą interpretacją nowej ustawy. Przed karaniem za wzmiankę o polskim szmalcowniku czy o zabójcach z Jedwabnego. Anna Azari przyznała, że Polacy nie budowali obozów zagłady. Tyle że ważny izraelski polityk Yair Lapid, typowany na nowego premiera, twierdzi, że polskie obozy były.
Albo to podział ról, albo element międzypartyjnej licytacji przed izraelskimi wyborami. Ale nawet bardziej miękkie stanowisko nie zachęca do negocjacji. Bo suwerenny kraj nie zmienia własnego, dopiero co uchwalonego prawa pod presją – nawet zaprzyjaźnionego rządu.
Sygnały ostrzegawcze były. W IPN wiedziano, że w niegdyś przyjaznym Yad Vashem utrwalało się przekonanie, że podczas wojny setki tysięcy Żydów zginęły z rąk albo z winy Polaków. Dopomogła w tym także grupa polskich historyków z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, nieunikająca głoszenia podobnych, co najmniej spornych, tez także w Izraelu. Trudno jednak dziś wyrokować, czy polska dyplomacja, ta iPN-owska, i ta MSZ-owska, zaniedbała objaśniania polskiego stanowiska izraelskim kolegom. Czy też rozmowy były, ale w Izraelu wygrało stanowisko twardego wojowania historycznymi krzywdami.
Wszystko to zapętliło się jak w antycznej tragedii. Część polskiej prawicy wyspecjalizowała się w negowaniu winy choćby jednego Polaka, co zwiększało wyczulenie Żydów. Ale z kolei Polska wyczuwała coraz mocniej, że pojawia się tendencja uwolnienia Niemiec od części odpowiedzialności za Holocaust, a to sprzyjało okopywaniu się na twardych pozycjach. Tymczasem przypisywanie takiej formułki okupowanemu krajowi, gdzie za pomoc Żydom groziła kara śmierci, jest absurdem. Na równi z Rumunią, Słowacją czy Węgrami, gdzie pomoc w Holocauście była częścią polityki tamtych państw.
Można rozważać, czy trzeba było w tak napiętej sytuacji szukać remediów w zmianie prawa. Sam mam wątpliwości co do penalizowania najbardziej absurdalnych tez historycznych. W każdym razie próbując powstrzymać lawinę pomówień wobec Polski, raczej ją przyspieszono. Możliwe, że inaczej spór z Izraelem pozostałby na współ utajony. Teraz jest w jeszcze przerysowanej językiem agencyjnych depesz wersji na ustach świata.
Mści się podporządkowywanie polityki zagranicznej komunikatom do wewnątrz kraju. Nie zmienia to faktu, że w zasadniczej sprawie polski rząd ma rację: Polska jako kraj i społeczeństwo nie uczestniczyła w Holocauście, który został przeprowadzony przez okupantów z nazistowskich Niemiec. Można mówić o grzechach jednostek. W tej sytuacji warto zaapelować do tej części elit, która obecnego polskiego rządu nie lubi, aby okazała mu solidarność, bo to solidarność z Polską. Dążąc równocześnie do wyjaśnienia nieporozumień z Izraelem. Z pomocą takich przyjaciół Polski jak Szewach Weiss.