Z każdą kolejną debatą sejmową słyszę estetów oburzonych wulgaryzacją polityki. Skrzynkę e-mailową zapychają mi apele o cywilizowanie debaty parlamentarnej. Nie do mnie ten apel, ale też nie brzydkie słowa, inwektywy i durne złośliwości posłów są problemem debaty – zarówno tej wokół raportu MAK, jak i każdej innej w Sejmie.
Polityka zawsze była wulgarna. Demokracja zrodziła się z vulgus, czyli prostego tłumu. Politycy nie mówią i nie powinni mówić innym głosem niż ton i słowa, jakie padają na co dzień w domach, tramwajach i pod biurowcem przy papierosie. „Odi profanum vulgus et arce” – „Nienawidzę tłumu profanów i trzymam ich na dystans” – pisał Horacy, który wynosił się ponad tłum i ich zaufanych – polityków.
Nie we wszystkich krytykach języka polskiej debaty sejmowej widzę następców Horacego, ale widzę ludzi, którzy bardziej troszczą się o język niż meritum. W debacie smoleńskiej padały w zeszłym tygodniu wszystkie te same argumenty i oskarżenia, które padają od miesięcy. Nie posuwamy się do przodu, politycy nie robią nic na rzecz swoich „vulgus”, za to mnóstwo dla połechtania własnych ambicji oratorskich.
Dopiero po naszej czwartkowej publikacji o alarmistycznym liście Komisji Europejskiej do ministra Rostowskiego o grożących Polsce sankcjach za przekraczanie deficytu finansów publicznych, politycy raczyli zauważyć problem. Szef resortu finansów nonszalancko rzucił dziennikarzom – odpowiem do końca miesiąca. Brukseli oczywiście, nie własnemu prostemu tłumowi, którego nie ma czasu informować, jak Polska spełni wymogi europejskiego minimum bezpieczeństwa finansowego.
Jeżeli politycy naprawdę czymś grzeszą, to nie tym, jak mówią, ale tym, o czym z nami nie rozmawiają. Pół biedy, że są wulgarni, gorzej, że vulgus za mało.