Obejrzałem spot Bronisława Komorowskiego – kandydata pełniącego obowiązki. Posłuchałem konferencji prasowej Jarosława Kaczyńskiego, kandydata zastępującego poprzedniego kandydata i...
Zatęskniłem za prawdziwymi wersjami polityków. Za czasami, kiedy nie byli statusiali, ugrzecznieni i pełni wzajemnego zrozumienia. Za wyraźnie wytyczonymi liniami podziału. Za socjalistami mydlącymi nam oczy społecznym solidaryzmem, za kapitalistami uwodzącymi nas otwartym społeczeństwem, wolnym rynkiem, który bogactwem nielicznych przecieka do mas. Za cynizmem i przewidywalną obłudą polityków. Nie, żeby świat miał być lepszy od Palikotowych gadżetów, ukąszeń Niesiołowskiego, „oczywistych oczywistości” czy „łże-elit”, ale przynajmniej miałem wrażenie, że o coś w tym wszystkim chodzi.

Prosty przekaz dla tłumu

Wierzyłem, że te pretensjonalne puenty i głupawe docinki polityków to zabiegi pod publiczkę. Żeby nam, maluczkim, obserwującym świat z perspektywy kanapy przed telewizorem, pomóc spersonalizować spór ideowy. W końcu prawdziwa demokracja musi być wulgarna. Vulgus, czyli zwykli ludzie, prosty tłum, potrzebuje prostych treści. Pamiętałem z lekcji historii, że to nie polityka sięgnęła chlewu, ale na potrzeby chlewu została stworzona. Politycy to elity, które umiały znieść wielkie idee na dół. Do przysłowiowych greckich chlewiarzy. Kiedy Horacy chciał zohydzić nam demokrację, pisał: „Odi profanum vulgus et arceo” (Nienawidzę tłumu profanów i trzymam ich na dystans).
Dawałem się nabrać, że pod personalnymi wycieczkami kryje się odwieczny konflikt cywilizacyjny. Wojna, która nigdy się nie kończy. Pod różnymi szyldami, ale każda następna generacja elit prowadzi spór między państwowcami a indywidualistami, lewicą a prawicą.

Można nie lubić Dantona

A PiS i PO są ich spadkobiercami. Ci na prawicy z nadzieją wypatrują drugiej rewolucji amerykańskiej i do ostatniej „Kropki nad i” będą walczyć o rząd, jak to pięknie zapisał John Adams, którego jedynym sensem istnienia jest ochrona prawa jednostki do bogacenia się. I z drugiej strony wierzyłem, że w całej tej nieznośnej retoryce IV RP tak naprawdę chodzi o to, co w 1789 roku Francuzi zapisali w Deklaracji praw człowieka i obywatela. O państwo, które jest najwyższą wartością. Jedynym gwarantem praw obywatelskich. A jednostka nie może uzurpować sobie praw, które nie wypływają z władzy państwa. Do tego potrzebne były robespierrowskie oddziały CBA, żeby jednostkom odechciało się być suwerenem państwa. Można nie lubić Dantona, można mieć żal do Kaczyńskich, ale wydawało mi się, że wiem, o co w tym wszystkim chodzi.
Kiedy opadła zasłona wulgarności, okazało się, że tam pod spodem nic nie ma. Komorowski, co miał wejść w buty Adamsa i Jeffersona, mówi, że jest gospodarczo liberalny, ale społecznie solidarny. A Kaczyński, spadkobierca wielkich idei Lafayette’a, mało mówi, a jak już, to że „najważniejsza jest Polska”, a drugi – „jak mnie ktoś konkretnie pyta, skąd jestem, to mówię: z Polski”. Czy w najbardziej homogenicznym narodowo państwie Europy faktycznie najwięcej kontrowersji budzi pochodzenie kandydata? A może kolejne truizmy na prezydenckiej liście wyborczej – „musimy znać prawdę” – mówi Jarosław Kaczyński. Czy któryś z jego przeciwników nawołuje do życia w kłamstwie? Komorowski przez nikogo niepytany odpowiada: „Ważna jest rodzina”. To rozumiem. Jeden ją ma, a drugi nie. Czy to wszystko, co ich różni?
Wygląda na to, że fasada wulgarności zastępowała różnice, których tak naprawdę nie ma między kandydatami. Mamy wybierać w ciepłych kluchach. Może ta wersja z wzajemnym opluwaniem się była lepsza. Zostawały nam przynajmniej złudzenia.