Teraz, chwilę po zakończeniu głosowania wydaje się, że tylko teoretycznie wybory samorządowe 2018, których pierwsza tura już za nami były takie same jak każde inne wybory po 1989 roku w Polsce. Otóż były inne odpowiedź na pytanie dlaczego wydaje się oczywista.



Media społecznościowe od południa zalewały doniesienia o tym, że w lokalach wyborczych ustawiają się długie... kolejki. Właśnie tak. Kolejki po karty wyborcze, by oddać głosy na kandydatów do rad gmin, powiatów, województw czy wreszcie prezydentów miast lub wójtów wsi. Czegoś takiego dawno nie widzieliśmy.

Można by powiedzieć: wróciła normalność. Przecież tak powinno być zawsze. O to walczyli strajkami i kamieniami na ulicach - rzucając w ZOMO - nasi ojcowie i dziadkowie w latach 70. i 80. Powinno być właśnie tak, że wszyscy dumnie korzystamy z prawa uczestnictwa w wolnych wyborach, które nie tylko są esencją demokracji, ale również pojęcia znacznie szerszego: wolności. Danej nam przecież niemal 30 lat temu, ale czy na zawsze?

Geopolityczne przykłady ostatnich lat na świecie burzą tę pewność, a i wewnętrzne rozdarcie Polaków na dwa wrogi obozy proPiS i proobywatelski do niczego dobrego nas w przyszłości nie doprowadzi. Za wszelką cenę zatem powinniśmy poszukiwać wspólnych pól porozumienia. Miejsc, gdzie wszystkim nam chodzi dokładnie o to samo: deklarację wolności, ale i odpowiedzialności za Polskę. Nie za ten kraj. Za nasz kraj. I wspólnie rozłożyć nad naszą wolnością parasol ochronny. To się dzisiaj udało.

Fakt, że tłumnie głosowaliśmy w wyborach samorządowych osobiście odczytuję dwojako: z jednej strony wyszły z nas klasycznie polskie przekora i niezależność, tu istotna w znaczeniu indywidualnego decydowania o losach swojej lokalnej wspólnoty (przecież nikt nam nic nie narzuci!), ale także narzędzie manifestacji poglądów politycznych i poparcia bądź odrzucenia oferty aktualnego rządu.

Po drugie, co chyba istotniejsze, udowodniliśmy, że jest w nas wiara w uczciwość i czystość wyborów i to że troska o nasz kraj nie jest jedynie figura retoryczną, którą większość polityków tylko wyciera sobie usta. Jest prawdziwa i bardzo istotna. Nie oddamy jej.

Tym bardziej, że politycy w swojej głupocie i sztampie obiecywali nam w tych wyborach nie tylko złote góry, ale i Himalaje. Najczęściej absurdu. Mimo to dzieląc przez cztery kity z kampanii zaakcentowaliśmy swą kluczowa rolę: suwerena, który polityków zatrudnia i może zwolnić. To Polacy - Kowalscy, Nowakowie i Malinowscy - są wygranymi tych wyborów. Partie, które znajdą się na podium i ich oferta ma zdecydowanie mniejsze znaczenie.