Ico roku się nie dogadują. Tym razem udało im się jednak nie porozumieć w sposób spektakularny. Nie tylko nie uzgodnili żadnej podwyżki, ale przy okazji zdemolowali do reszty RDS, która od dłuższego czasu znajduje się wgłębokim kryzysie. Pokłócili się otryb iporządek obrad, tak jak wcześniej poróżniła ich sprawa braku lustracji członków ipowiązany znią wybór Andrzeja Malinowskiego na przewodniczącego rady. Wtrakcie najważniejszego corocznego posiedzenia nie odbyły się głosowania, bo zabrakło kworum. Są przecież kwestie ważniejsze niż pensje 0,5 mln osób zatrudnionych wbudżetówce albo 1,5 mln zarabiających minimalne wynagrodzenia. Nieważne, że wokół pandemia, recesja, zwolnienia.
Czy dialog społeczny sięgnął wreszcie dna, od którego można się już tylko się odbić? Mam nadzieję, ale coraz mniejszą. Dla rządu, który nie słynie zdzielenia się władzą ikonsultowania decyzji, to superkomfortowa sytuacja. Jego przedstawiciele przychodzą na posiedzenia, wktórych trakcie związkowcy ipracodawcy powiedzą to, co zawsze, apotem poobrażają się wzajemnie (coraz częściej wramach swojej strony, np. jedna organizacja pracodawców na inną), ana koniec we wszystkich sprawach decyzje podejmie premier iministrowie. Ci ostatni nie muszą nawet stosować słynnej zasady „dziel irządź”, partnerzy społeczni ich wyręczą. Ajednocześnie mogą powiedzieć: przecież rada działa, przychodzimy na posiedzenia, konsultujemy. Po co więc cośzmieniać?
I na tym polega właśnie największa bolączka dialogu społecznego –wszyscy, nie tylko rząd, traktują go jedynie jako fasadę. Każde szanujące się mniej więcej państwo europejskie, które chce uchodzić za demokratyczne, musi mieć przecież jakieś forum negocjacji zpracodawcami ipracownikami. No to my też. Przypomina to scenę zkultowego „Galimatiasu, czyli Kogla-mogla II”, gdy pani Wolańska przybywa na wypoczynek na wieś, do domu mamy Kasi i pyta, czy jest wnim łazienka. Ta ostatnia odpowiada, że oczywiście, bo wdomu przecież musi być łazienka, ale nie działa, bo nikt do tego nie ma głowy. Partnerom społecznym irządowi brakuje nie tyle głowy do dialogu, ile serca. Polska to przecież nie Niemcy zich układami zbiorowymi, rodzinnymi firmami, polityką społeczną. Tu trzeba się podpiąć pod silniejszego, żeby coś dla siebie ugrać, pokłócić się, wymachiwać szablą. Każdy negocjuje nie po to, żeby się dogadać, tylko żeby pokazać swoim poplecznikom, że walczy onich inie da się wykołować drugiej stronie. To dlatego związki zawodowe wtym roku domagały się podwyżki minimalnej płacy o500 zł (w czasie recesji), apracodawcy jej zamrożenia (choć mamy inflację). Jak mieli siędogadać?
Dopóki nie zmieni się podejście stron do samych konsultacji, dopóki ambicje przewodniczących rady będą stały ponad dobrem samej instytucji, dopóki ta ostatnia nie uzyska szerszych kompetencji, dopóty będziemy świadkami blamażu dialogu społecznego. Pozostaje liczyć, że zapowiadana na jesień nowelizacja przepisów oRDS gruntownie zmieni jej funkcjonowanie. Wprzeciwnym razie wprzyszłym roku ikolejnych latach negocjacje płacowe znów skończą się spektakularnąklapą.