Stosunkiem głosów 483:111 brytyjska Izba Gmin zgodnie z przewidywaniami odrzuciła wniosek konserwatywnych eurosceptyków o rozpisanie referendum w sprawie członkostwa w UE. Przeciwko rządowi głosowało ponad 80 posłów rządzącej Partii Konserwatywnej.

Dalszych 15 torysów wstrzymało się od głosu. Za referendum wbrew rekomendacji kierownictwa ich partii głosowało też 25 eurosceptyków z Partii Pracy.

Oznacza to, że blisko 1/3 posłów torysowskich (na ogólną liczbę 306) nie podporządkowało się dyscyplinie partyjnej i osobistej perswazji premiera Davida Camerona. Władze partyjne z polecenia premiera wprowadziły najwyższy poziom dyscypliny co oznacza, że posłowie sprawujący nawet niskiej rangi funkcje w rządzie muszą podać się do dymisji, jeśli zagłosowali przeciw rządowi. Zasięg eurosceptycznej rebelii jest o wiele większy niż ten, z którym miał do czynienia konserwatywny premier John Major (1990-97).

Proponowane referendum wymagałoby od wyborców opowiedzenia się, czy są za pozostaniem W. Brytanii w UE, wystąpieniem z Unii czy też renegocjacją warunków członkostwa.

Z wnioskiem w sprawie referendum wystąpił konserwatywny poseł David Nuttall. Wcześniej pod petycją w tej sprawie podpisało się ok. 100 tys. sygnatariuszy. Eurosceptycy sądzą, że ewentualne nowe zmiany traktatowe w związku z planowanym zacieśnieniem polityki fiskalnej w strefie euro (i reszcie UE) są okazją, by odebrać Brukseli niektóre prerogatywy i "oddać" je narodowemu parlamentowi.

Choć wynik głosowania był z góry wiadomy, a nawet w przypadku przegranej rządu nie zobowiązywałby go do rozpisania referendum, głosowanie uważane jest za porażkę Camerona, ponieważ w jego partii wyłoniła się silna, eurosceptyczna frakcja. W polityce wobec UE stanie się on bardziej zależny od proeuropejskich liberałów, co i tak już nie podoba się konserwatywnym dołom partyjnym.

Cameron opowiada się za odebraniem Brukseli części prerogatyw

Cameron usiłował wystudzić temperaturę debaty, zrzucając winę na poprzedni rząd laburzystowski, że nie rozpisał referendum w sprawie Traktatu Lizbońskiego mimo, że tak obiecał. Premier zapewniał, że jest zwolennikiem "głębokiej reformy UE" i opowiada się za odebraniem Brukseli części prerogatyw, ale nie powiedział których.

Uznał, że kryzys w eurostrefie nie jest sprzyjającym momentem, by się nad tym zastanawiać. "Gdy dom twego sąsiada jest w ogniu, twoim pierwszym odruchem powinno być ugaszenie płomieni, choćby po to, by twój własny dom się od nich nie zajął" - powiedział.

Cameronowi ripostował poseł Jacob Rees-Mogg. Stwierdził, że po tym, jak dom sąsiada strawi ogień, będzie musiał się gdzieś przeprowadzić, a wówczas można mu narzucić korzystne dla najemcy warunki najmu. Według niego, "rozpisanie referendum wzmocniłoby negocjacyjną pozycję Londynu wobec UE".

"Rząd nie poprze referendum, ponieważ zawiera pytanie o wystąpienie z UE, co nie jest zgodne z brytyjskim narodowym interesem i nie jest polityką rządu" - argumentował Cameron.

Wskazał, że 50 proc. handlu stanowi wymiana z eurostrefą i że sposobem na kształtowanie wspólnego rynku jest być w UE. W przeciwnym razie W. Brytania miałaby wobec Unii status taki, jak Norwegia, czy Szwajcaria. Norwegia jest w Europejskiej Przestrzeni Gospodarczej, zaś stosunki Szwajcarii z UE regulują umowy dwustronne.

Za kluczowe dla eurostrefy uznał Cameron pobudzenie wzrostu gospodarki. Przestrzegł w tym kontekście przed nadmiarem regulacji. Dokapitalizację banków i restrukturyzację długu uznał za ważne kwestie, ale bez związku z kluczową jego zdaniem sprawą konkurencyjności eurostrefy.

Zdaniem niechętnego UE tabloidu "Daily Mail", "Partia Konserwatywna utarła premierowi nosa".