Słoneczna, wiosenna niedziela. Znajomy podrzuca mnie do centrum Lwowa z przystanku, na który dojechałem busem z polskiej granicy. Wysiadam na tyłach opery. Mijam ją i wchodzę na prospekt Swobody. Reprezentacyjna aleja z jezdniami oddzielonymi parkiem. Kiedyś przesiadywali w nim starsi panowie czekający na chętnych do gry w szachy. Czasy się zmieniły i teraz więcej tu młodych pijących kawę z papierowych kubków. Między nimi rodziny z dziećmi korzystające z jednego z pierwszych ciepłych weekendów. Restauracje i kawiarnie pękają w szwach. Zapomniałbym: od miesiąca trwa rosyjska inwazja, a na Lwów dzień wcześniej spadło sześć rakiet.
Na pierwszy rzut oka wojny we Lwowie już nie widać. Kontrast z miastem, które opuszczałem raptem trzy tygodnie wcześniej, jest niewyobrażalny. Na przełomie lutego i marca stolica Galicji zamarła w oczekiwaniu na najgorsze. Nikt jeszcze nie wiedział, jak wojna będzie wyglądać. Czy Rosjanie wejdą do Kijowa? Czy Białorusini uderzą na zachodnią Ukrainę? Czy centra miast będą ostrzeliwane rakietami? Większość Ukraińców od początku wierzyła w swoją armię, ale podświadomie Lwów szykował się do ewakuacji. Większość sklepów i restauracji pozamykano. Działały tylko te z towarami pierwszej potrzeby - spożywcze, z papierosami, część aptek. Za gorącym obiadem trzeba było się nachodzić. Pod bankami ustawiały się długie kolejki. Na ulicy łatwiej było spotkać świeżo zmobilizowanych żołnierzy niż spacerowiczów.
***
Gdy Lwów przekonał się, że Ukraina skutecznie się broni, wrócił do galicyjskiego życia. Po miesiącu działają już niemal wszystkie kawiarnie i restauracje. Miasto wprowadziło prohibicję, ale w gruncie rzeczy i ten zakaz jest łatwy do obejścia. Główną motywacją miejskich władz była niechęć, by w mediach pojawiły się zdjęcia siedzących przy małym z pianką, gdy Mariupol umiera, a Czernihów głoduje. Ale prohibicja była mocno udawana, przynajmniej jeśli chodzi o słabsze alkohole, zwłaszcza w tych knajpach, które mają sale w piwnicy, z dala od wzroku postronnych. W piątek przed piwnicznymi barmanami ustawiały się kolejki młodych z plecakami zaopatrujących się na inaugurację weekendu. Zresztą o jakiej prohibicji mowa, skoro jeden z browarów nawarzył okolicznościowego piwa, na którego etykietce widać Wołodymyra Zełenskiego i jego współpracowników ucharakteryzowanych na bohaterów „Podziemnego kręgu”. „Bój trwa tyle, ile trzeba”.
Wojna zaczęła po cichu wchodzić do pop kultury. W sklepach z pamiątkami hitem są koszulki ze słynnym hasłem obrońcy Wyspy Wężowej „Rosyjski okręcie wojenny, sp…aj”. Awiacija Hałyczyny (Lotnictwo Galicji) produkująca ubrania z ukraińskimi motywami wprowadziła już kilka linii koszulek, polo i bluz. - Schodzą na pniu. Te z okrętem to już starszy model, zaraz uruchamiamy linię z Duchem Kijowa - mówi sprzedawca, nawiązując do pilota, który ponoć całymi seriami ma strącać rosyjskie maszyny nad stolicą. W ręku trzymam koszulkę z Mriją (marzeniem), największym samolotem transportowym świata wyprodukowanym w jednym egzemplarzu, który uległ zniszczeniu podczas rosyjskiego desantu na lotnisko w Hostomelu. „Wszystko, co istnieje na świecie, kiedyś było marzeniem” - głosi hasło. - To ostatnia L-ka, jaka nam została, 500 hrywien (70 zł - red.). Producent nie nadąża z zamówieniami. Sam czekam na swoją paczkę od dwóch tygodni, chociaż jako pracownik mam pierwszeństwo - tłumaczy.
***
Trzy tygodnie wcześniej miasto było punktem przerzutowym dla setek tysięcy uchodźców. Sceny na dworcu kolejowym przypominały te z ubiegłego roku z lotniska w Kabulu. Tysiące zdesperowanych ludzi, przeważnie kobiet z dziećmi usiłujących wcisnąć się do któregoś z darmowych pociągów ewakuacyjnych do Polski. Chaos potęgowany korkiem na prowadzącej na dworzec ul. Czerniwećkiej. Teraz policja zamknęła wjazd na nią dla prywatnego transportu. Pod namiotami organizacji pomocowych jest może kilkadziesiąt osób. Na dworcu tłumy, ale trudno stwierdzić, ile z tych osób to uchodźcy, a ile czeka na któryś ze spóźnionych o parę godzin pociągów do Kijowa czy Użhorodu. Składy często przeczekują alarmy powietrzne w polu, a na torach dodatkowo pojawiają się pozarozkładowe pociągi ewakuacyjne i znacznie więcej towarowych, więc rozkład się rozjeżdża. Wszyscy tłoczą się przed okienkiem z informacją, bo tablice nie pokazują, o ile są spóźnione poszczególne kursy. Między ludźmi krążą faceci w skórach oferujący bezpłatne albo płatne kursy autobusowe do Polski, Niemiec, Francji.
Syreny. „Obywatele! Alarm powietrzny! Wyłączcie światło, gaz, ogień w piecach. Weźcie środki ochrony osobistej, dokumenty, zapas pożywienia i wody. Uprzedźcie sąsiadów i pomóżcie chorym i starszym wyjść na ulicę. Jak najszybciej dostańcie się do najbliższego schronu typu piwnicznego albo zostańcie na miejscu. Zachowajcie spokój i porządek. Uważnie słuchajcie powiadomień zarządu ds. sytuacji nadzwyczajnej, obrony cywilnej i obrony terytorialnej” - tego typu komunikaty puszczane z megafonów z wielu punktów miasta pojawiają się regularnie. Nie wszędzie je dobrze słychać, więc lwowianie zapisują się do grupy obrony cywilnej na Telegramie, która wysyła podobne komunikaty. „Uwaha! Powitriana trywoha! Warning! Air alarm!” Lwowska normalność jest złudna i jeśli się dobrze przyjrzeć, ślady wojny widać na każdym kroku. Najdobitniej przypominają o niej właśnie regularne alarmy. Gdy radary obrony przeciwlotniczej wykrywają podejrzane ruchy rosyjskich samolotów albo - częściej - rakiety odpalone z Białorusi lub Krymu, Ukraińcy szukają najbliższej piwnicy.
Los na loterii wygrali ci, którzy mieszkają albo pracują na starym mieście. Większość piwnic dawno przerobiono na bary, więc alarm można przeczekać w wygodnym krześle przy stoliku, a nie w półmroku między rurami. W niektórych schronach można skorzystać z okazji i zjeść w tym czasie obiad. W moim obsługa włączała muzykę nawet w nocy, żeby przybyszom się nie nudziło. Taki alarm trudno przewidzieć. W czasie tygodniowego pobytu nie było ani jednej doby bez niego, a liczba odwiedzin we lwowskich piwnicach oscylowała od jednej do pięciu dziennie. Zazwyczaj trwały 40 minut, ale jeden przedłużył się do ponad trzech godzin. Na oko połowa przechodniów reagowała na dźwięk syreny, reszta zajmowała się swoimi sprawami, nie zważając na zagrożenie. Była w tym pewna racjonalność, bo akurat we Lwowie rosyjskie rakiety spadały dotychczas tylko na obiekty wojskowe albo podwójnego przeznaczenia, m.in. wojskowe zakłady remontowe i skład paliw.
„A ty reagujesz czy już nie zwracasz uwagi?” - napisałem do Olhi, z którą umówiłem się na spacer, ale akurat zawyły syreny i w drodze na spotkanie musieliśmy oboje szukać schronienia. „Ja mam dla kogo żyć. Zresztą po ostrzelaniu składu paliw wielu ludzi zmieniło zdanie i też zaczęło schodzić do schronów” - odpisała. Olha mieszkała z rodziną obok dworca. To obiekt strategiczny, więc może zostać zbombardowany. Na czas wojny przeniosła się na wieś.
***
Niektórym lwowianom jest wyraźnie głupio, czują się irracjonalnie winni, że wiele ukraińskich miast jest metodycznie niszczonych przez okupantów, a oni mogą czuć się relatywnie bezpiecznie. Obawy miejskich władz, że ludzie zaczną wrzucać na Facebook zdjęcia z niedzielnych obiadów albo wypadów z kolegami na piwo, są w sumie bezpodstawne. Poczucie winy i tak powstrzymuje Galicjan przed epatowaniem rodaków tą ich względną normalnością. Wystarczy, że czytają pretensje na forach do tych lwowian, którzy też wyjechali do Polski i zajmują miejsce bardziej potrzebującym.
Zresztą robienie zdjęć w miejscach publicznych budzi podejrzenia. Media publikują ostrzeżenia przed nieznajomymi z rosyjskim akcentem, którzy fotografują okolicę, pytają o drogę albo proszą o użyczenie telefonu. To dywersanci. Nie wolno publikować zdjęć pozwalających na identyfikację miejsc, w które trafiły rosyjskie pociski. Chodzi o to, by nie pomagać w prowadzeniu ognia. Naród i policja traktuje te zakazy rozszerzająco. Na spotkaniu dziennikarzy z przedstawicielami służb jedna po drugiej brzmiały skargi na działania policjantów, którzy na sam widok kamery uniemożliwiali pracę telewizyjnym operatorom. Organizacje branżowe ostrzegały, że w końcu dojdzie do tragedii, gdy jakiś nadgorliwy przedstawiciel obrony terytorialnej otworzy ogień do mediów. Rzeczniczka Służby Bezpieczeństwa Ukrainy obiecywała przygotowanie wskazówek z konkretnym wykazem, co wolno, a czego nie, ale narastającej szpiegomanii, zrozumiałej w warunkach wojny, to raczej nie powstrzyma. Robienie zdjęć to pomaganie wrogowi. Kropka.
***
W przestrzeni miejskiej roi się od plakatów, profesjonalnych i amatorskich. Okładka „Time’a” z ukraińską flagą i hasłem „Życie zwycięży śmierć, a światło - ciemność”. Ukraiński borsuk odgryzający niedźwiedzią łapę: „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. But z tryzubem miażdżący głowę Władimira Putina. Dziewczyna z ukraińskim warkoczem, rozsławionym za czasów Julii Tymoszenko, wsadzająca Putinowi pistolet w usta: „Nie jestem twoją pięknością!”. To nawiązanie do słów Putina sprzed inwazji, gdy wypalił pod adresem Ukrainy słowa: „Podoba ci się czy nie, wytrzymaj, moja piękności”. Tekst pochodził z piosenki punkowego zespołu Krasnaja Plesień z lat 90., traktującej o… nekrofilii.
Na witrynach księgarni na Rynku świeżutkie wydanie prac szwajcarskiego teoretyka wojskowości Hansa von Dacha. „Opór totalny. Instrukcja prowadzenia małej wojny dla każdego”, „Technika boju. Walka w górach. Operacje kontrdywersyjne”. Pod nią muzyk śpiewający pod gitarę piosenki Okeanu Elzy. „30 proc. zebranych pieniędzy idzie na siły zbrojne”.
- W 2014 r. miałem sen. Stoję na Rynku i patrzę na płonące kamienice. Nie mam przekonania, że się nigdy nie ziści - mówi Ostap, z którym właśnie stoimy pod tymi kamienicami. Dwie godziny wcześniej wyszedł z komendy uzupełnień. Jako naukowiec, absolwent zagranicznych studiów z dziedziny bezpieczeństwa, raczej nie trafi na pierwszą linię. Liczy na przydział w sztabie.
***
Rynek tętni życiem, ale stojące na nim pomniki są schowane. Dwie linie obrony: najpierw worki z piaskiem, a na nich blacha. Mają ochronić Adonisa, Amfitrytę, Dianę i Neptuna przed odłamkami i ogniem. Na Dianie dodatkowo umieszczono płachtę z napisem „Oryginałem będziemy się zachwycać po zwycięstwie”. Przy wejściu do cerkwi św. Michała Archistratega leży na wszelki wypadek kilkadziesiąt worków z piaskiem. Katedra Łacińska zasłoniła rzeźby brezentem, witraże zabiła blachą, a okna ochroniła workami z piaskiem. Na płocie plakat z zaproszeniem na modlitwę: „25 marca papież Franciszek poświęci Rosję i Ukrainę niepokalanemu sercu Maryi”.
To jedno z niewielu miejsc, gdzie niewidzialna ręka nie dodała do słowa „Rosja” wulgaryzmu. Obok, w kantorze, na tablicy pod rublem zamiast kursu właściciele wpisali skrót PTN PNCh, czyli „Putin, spier…”. Na wejściu do jednej z restauracji wisi codziennie poprawiana statystyka strat okupantów według oficjalnych komunikatów ukraińskiego sztabu. „Moskale: 17,300; samoloty: 131; helikoptery: 131; czołgi: 605; wozy bojowe; 1723. Jak rosa na słońcu” - brzmi hasło nawiązujące do wersów z hymnu narodowego, w którym „zginą nasi wrogowie jak rosa na słońcu, a my, bracia, pożyjemy w swoim własnym kraju”.
Obok ekskluzywna kawiarnia. Kelnerzy w liberiach, śniadania na piętrowych tale rzach, droga kawa, a z głośników leci antyrosyjski bard z czasów wojny o Donbas Orest Luty: „Kacap ma urlop, dziesięć dni z rzędu, cała rodzina ma już Kacapa dosyć, posłał na ch… swoją żonę i matkę staruszkę, posłał na ch… kraj, jak chlać, to chlać”. Pod kawiarnią turystyczny minipociąg oferujący wielo języczne wycieczki po starym mieście. Symbol języka rosyjskiego przekreślony.
***
To jednak tylko symbol. We Lwowie słychać znacznie więcej rosyjskiego niż zwykle. Do niemal 720-tys. miasta przyjechało 200 tys. uchodźców wewnętrznych, duża część z nich z rosyjskojęzycznego Charkowa i dwujęzycznego Kijowa. Nikt tu nikogo za rosyjski nie ściga. Część przesiedleńców mieszka u znajomych, inni koczują w komunalnych schroniskach, które powstały w szkołach, na uczelnianych halach sportowych i zbudowanym na Euro 2012 stadionie. Bogatsi - a tacy też uciekają przed wojną - czekają na koniec wojny w hotelach. - Wczoraj szłam przez Rynek i widziałam słynnego aktora. Nie pamiętam nazwiska, ale chyba kojarzę go z Hollywood - opowiada znajomym w schronie podekscytowana 20-letnia kijowianka. - A mnie z kolei wczoraj nagrali estońscy dziennikarze. Serio, pokaże ci zdjęcie na ich portalu - odpowiada jej znajomy. - Ech, oby to się wszystko jak najszybciej skończyło. To znaczy gwiazdy i dziennikarze niech zostaną, ale niech ta wojna się skończy - mówi dziewczyna po chwili ciszy.
Po czym ktoś znajduje kolejne przerażające zdjęcia równanego z ziemią Mariupola. Śmierć dotyka cały kraj, choć nierównomiernie.
***
Na cmentarzu Łyczakowskim polegli na wojnie obronnej są chowani w kwaterze u stóp pomnika Ukraińskiej Armii Halickiej. Naliczyłem 32 świeże groby, od szeregowca po majora. Wszystkie szczelnie obłożone świeżymi kwiatami i wieńcami w barwach narodowych. Komunikaty z mniej bezpiecznych miast psują humor moim współtowarzyszom alarmu. Na razie siedzimy wszyscy w hotelowej piwnicy i czekamy na syreny. „Alarm powietrzny odwołany! Wszyscy wróćcie do miejsca pracy lub zamieszkania. Pomóżcie w tym osobom chorym i starszym. Bądźcie gotowi na możliwy powtórny atak przeciwnika. Zawsze miejcie ze sobą środki ochrony osobistej. Uważnie słuchajcie powiadomień zarządu ds. sytuacji nadzwyczajnej, obrony cywilnej i obrony terytorialnej”. Rzut oka na Telegram dla pewności: „Uwaha! Widbij powitrianoji trywohy! Warning! The air alarm is stopped!”.
Można wyjść z piwnicy i zająć się swoimi sprawami. Do następnego razu.