Australijski reżyser Peter Weir, którego "Niepokonani" wchodzą w piątek do kin, mówi PAP, jak silne emocje wzbudza w nim Polska. "Jest coś wyjątkowego w Polakach, waszej nadzwyczajnej historii. Nie wiem, jak udało wam się przetrwać i nie być zgorzkniałymi".

PAP: - Dlaczego zdecydował się pan nakręcić "Niepokonanych"?

Peter Weir: - To jest zawsze decyzja podyktowana emocjami. Oczywiście doceniam książkę Stanisława Rawicza, która była podstawą i inspiracją tego filmu. Jednak w przypadku moich filmów, zawsze jest pewna tajemnicza, emocjonalna siła, która wciąga mnie w daną historię.

PAP: - Książka Stanisława Rawicza "Długi Marsz" wzbudza kontrowersje. Jak pan podszedł do tej lektury? Jak do fikcji literackiej czy wiarygodnej relacji?

P.W.: - Wierzę, że ta wędrówka naprawdę się odbyła. Kiedy czytałem tę książkę, a było to jakieś trzy, cztery lata temu, nie wiedziałem o kontrowersjach, jakie wokół niej narosły. Gdy dowiedziałem się, że nie jest oczywiste, czy Rawicz rzeczywiście brał udział w marszu, powiedziałem, że nie mogę zrobić tego filmu. Jednak, jeśli znajdę dowody na to, że ta wędrówka miała miejsce, to ją przedstawię. Tak też się stało, znalazłem dowody na prawdziwość tego marszu i wtedy dodałem do niego fikcyjną fabułę.

PAP: - Jak wyglądała praca nad scenariuszem do filmu? Konsultował się pan z Anne Applebaum, czy szukał pan kontaktu z byłymi więźniami stalinowskich gułagów?

P.W.: - Pierwszą osobą, z którą się spotkałem był Cyril Delafosse, młody Francuz, który odbył taki sam marsz, jak ten z książki Rawicza bodajże w 2000 roku. Przeszedł z Syberii do Indii. Jego wędrówka była hołdem dla tej książki. Delafosse został członkiem mojej ekipy, pomagał mi przy scenariuszu, w filmie zawarłem również zdarzenia, które przytrafiły mu się podczas marszu. Scena, w której bohaterów atakują komary i miejscowy wieśniak pokazuje im jak się przed nimi chronić przy użyciu wygotowanej kory - to historia zaczerpnięta od Cyrila. Potem poznałem osoby, które przetrwały obozy pracy oraz spotkałem się z Anne Applebaum. Ona jest wielkim autorytetem, jeśli chodzi o temat obozów, i to od niej dostałem kontakty do dawnych więźniów mieszkających obecnie w Moskwie i Londynie. Odbyłem z nimi jakiś tuzin rozmów. Wiele z tych opowieści zawarłem w filmie.

PAP: - Jaka była pańska wiedza o tym okresie w historii i gułagach przed pracą przy "Niepokonanych"?

P.W.: - Byłem typowym ignorantem. Przeczytałem "Jeden dzień Iwana Denisowicza" Aleksandra Sołżenicyna kiedy byłem młody, ale tak naprawdę wiedziałem niewiele. Moje pokolenie przeżyło wojnę w Wietnamie, nasze poglądy były bardziej lewicowe, angażowaliśmy się w protesty i nie do końca wierzyliśmy w wiadomości, jakie do nas docierały. Myśleliśmy, że to propaganda z Zachodu przeciwko Sowietom. Teraz, kiedy poznaję historię, jest mi wstyd. To jest uderzające, jak niewiele mówi się o tym fragmencie historii na Zachodzie, w szkołach. Nawet Gustaf Skarsgard, który jest ze Szwecji, przyznał, że nie uczono ich nigdy o gułagach.

PAP: - Podobno Colin Farrell i Jim Sturgess mieli obawy, czy będą w stanie dobrze oddać przeżycia więźniów gułagu. Czy pan również miał wątpliwości, czy uniesie ciężar tej historii?

P.W.: - Taki strach pojawia się, ale on tylko dodaje siły. Wiedziałem, że aktorzy sobie poradzą. Colin był w stanie zagrać Rosjanina, a Jim Polaka. Wymogiem inwestorów było to, żeby w filmie zagrali znani aktorzy. Nie mogliśmy zaangażować Polaków.

PAP: - Jednak w filmie pojawia się Sebastian Urzędowski, nazwisko brzmi znajomo.

P.W.: - W "Niepokonanych" występuje czterech polskich aktorów, z którymi wcześniej współpracowałem przy filmie "Pan i władca: Na końcu świata". Zaangażowałem ich ponownie ze względu na ich wyjątkowe twarze. Jeden z nich gra Urkę, inny jest rosyjskim nadzorcą, pojawiają się w scenach w gułagu.

PAP: - Z jakimi myślami przyjeżdżał pan do Polski?

P.W.: - Film został dobrze odebrany, wiem, że wykonałem swoje zadanie. Jako reżyser, jestem wrażliwy na miejsca, które widzę, ulice, miasta. Częścią mojego zawodu jest ciągłe ocenianie, co można byłoby w danym miejscu nakręcić. Polska wzbudza bardzo silne emocje.

PAP: - W jakim sensie?

P.W.: - W polskiej ziemi jest tyle krwi. Jeśli jesteś wrażliwy, wyczujesz to. Jest coś wyjątkowego w Polakach, waszej nadzwyczajnej historii. Nie wiem, jak udało wam się przetrwać i nie być zgorzkniałymi. Kiedy przyjechałem do Polski po raz pierwszy myślałem, że będziecie gniewni, rozgoryczeni, ale nie jesteście tacy. Myślę, że cierpienie dodało wam siły, można to wyczuć.

PAP: - Jak pańskim zdaniem nasza przeszłość może wpłynąć na odbiór tego filmu? Dla zachodu "Niepokonani" to film o przetrwaniu, dla nas o ucieczce od komunizmu?

P.W.: - Myślę, że wszystkich nas więcej łączy niż dzieli. W film, poza samą wędrówką, wbudowanych jest wiele mniejszych wątków i tematów, które widz może podjąć lub nie. To film o życiu i przetrwaniu. Nie tylko o tamtych czasach, ale również pytaniach, które mogą sobie zadać współcześni ludzie - co przytrzymuje cię przy życiu? Jaki jest jego sens?

PAP: - Jakie emocje towarzyszyły wam przy pracy nad filmem?

P.W.: - Do pewnego stopnia żyliśmy tą historią. Odwiedzaliśmy miejsca z opowieści, wymienialiśmy się książkami i filmami opowiadającymi o tych czasach. Zagłębiliśmy się w historię i w pewnym sensie przeżywaliśmy ją. Bardzo silne emocje pozwoliły nam umocnić więzi w samej ekipie.

Rozmawiała Agata Żurawska