Od tygodni w centrali Prawa i Sprawiedliwości panowało przekonanie: wygraliśmy. Nie znamy skali zwycięstwa, musimy do ostatniej chwili mobilizować pasywnych wyborów (sławny „elektorat 500 plus”), aby sukces był pełny. Dobre nastroje umacniał każdy kolejny sondaż.
O wnioskach przesądzą konkretne liczby. Ale tak naprawdę człowiekiem, którego pozycja najbardziej się umocniła, jest… sam Jarosław Kaczyński. Z perspektywy zewnętrznej to od zawsze pan i władca swojej partii. A jednak w roku 2015 był zmuszony chować się za plecami Beaty Szydło. Po wygranych wtedy wyborach nie czuł się na tyle silny, aby wymienić ją jako premiera na Piotra Glińskiego, choć miał na to ochotę.
Dopiero teraz po trzech ostatnich kampaniach czuje się spełniony. To jego wizerunek został odczarowany, to jego twarz stała się najważniejszym sztandarem wyborczym. Raczej wątpliwe, aby pchnęło go to – co niektórzy przepowiadali – do bezpośredniego wzięcia władzy, gdyby PiS miał możliwość natychmiastowego stworzenia rządu. Dobrze się czuje w roli Naczelnika. Jesienią musi poddać się operacji. Ale bez wątpienia uznał się do końca za niezastąpionego i nieomylnego. Będzie śmielszy w rozmaitych ruchach. Także takich, których powinien się obawiać.