Górniak, Kowalska, Kayah, Chylińska, Steczkowska - to one piętnaście lat temu zdominowały polski pop. Młode zdolne, ambitne, nagrywały ważne albumy. Dziś kojarzą się raczej z telewizją i skandalami na czołówkach tabloidów. A muzyka? Banalna, archaiczna albo skopiowana z Zachodu. Czy nie mamy już szansy na dobrą kobiecą muzykę?

Polski pop tkwi w impasie. Nasze wokalistki bez żenady imitują zachodnie wzorce, a jeśli nie, to ich muzyka jest boleśnie archaiczna. Piosenki rzadko trafiają do radia i raczej nie wpadają w ucho, a słowa brzmią tak banalnie, że nawet fani z nich drwią. Z braku sukcesów albo wycofują się na jakiś czas z życia artystycznego albo próbują ratować pozycję występami w „Fabryce gwiazd”, "Gwiazdy tańczą na lodzie" czy „Tańcu z gwiazdami”. Ale główną przyczyną artystycznej zapaści jest fakt, że polskim gwiazdom popu brakuje odwagi, kompasu i talentu na miarę ich koleżanek z USA i Europy Zachodniej.

Przykładem tego jest Justyna Steczkowska, która debiutowała w 1995 roku pod skrzydłami Grzegorza Ciechowskiego. „Dziewczyna szamana” i „Oko za oko” stały się wielkimi przebojami rodzącego się polskiego rynku, a debiutancki album do dziś pozostaje dalekim od naśladownictwa wzorem, również dla samej Justyny. I choć udało się jej jeszcze sprzedać 150 tys. egzemplarzy albumu „Naga” oraz próbowała sił w repertuarze tanecznym, śpiewała wiersze Norwida, Szekspira i współpracowała z niezłym popowym producentem Bogdanem Kondrackim (Ania Dąbrowska, Monika Brodka, Maryla Rodowicz), to nigdy nie połączyła sukcesu artystycznego z komercyjnym.

Steczkowska twierdzi, że chce się zmieniać – skoro tak, to dlaczego na najnowszej płycie „To mój czas” nie poszła tropem świetnego utworu „Korytarze”, gdzie zmiany tonacji i motoryczna ludowość wplecione w gitarowy motyw idealnie oddają współczesną niepokojącą witalność?

Dlaczego zamiast tego lansuje przebrzmiałe rozwiązania aranżacyjne, których są niczym połączenie podkładów do piosenek Ingrid i wprawek z elementarza do nauki gry na keyboardzie? I w końcu dlaczego więcej mówi się o jej pyskówkach z Dodą niż o nowych przebojach?

Młodość w cenie

Po części za obecny stan kultury popularnej w Polsce na pewno są odpowiedzialne media – a szczególnie telewizja, w której każda ze śpiewających pań chce mieć swoje pięć minut, by kokietować masową publiczność. Mit celebrytów najdotkliwiej dotknął właśnie muzykę. W niej sprawdza się przecież indywidualność, nie przeciętność, o czym zapominają bohaterki programów rozrywkowych. Chętnie lansowana przez nieudanych twórców teza, że dobrą komercję trzeba robić w połączeniu z telewizją, jest, jak widać na przykładzie Steczkowskiej, Górniak, Kayah i Chylińskiej, niestety fałszywa. Justyna śpiewająca w „Gwiazdy tańczą na lodzie” piosenkę z premierowej płyty „To mój czas” była zresztą najlepszym przykładem na to, że flirt z telewizją osłabia wartość artystyczną muzyki.

Prawdziwą ironią losu jest to, że ich miejsce rzekomo miały zająć niespełnione nadzieje polskiej edycji „Idola” jak Ewelina Flinta czy Monika Brodka. Teraz dawne polskie królowe popu zaczynają być detronizowane przez swoje liczne klony, takie jak: Patrycja Markowska, Kasia Cerekwicka, Gosia Andrzejewicz, Kasia Klich, Iwona Węgrowska czy Lidia Kopania, z których większość była dotąd planktonem w świecie polskiej muzyki. Wokalistki takie jak Natalia Lesz (miesiąc temu otrzymała nominację do Fryderyków w kategorii nowa twarz fonografii) czy Paulla (lansowana na następczynię Edyty Górniak) są obecne na festiwalach, w eliminacjach do Eurowizji, w gazetach, portalach, rozgłośniach radiowych, koncertują, nagrywają płyty i prą do przodu. Ich piosenki niczym się od siebie nie różnią, ale to bez znaczenia. Ważne albumy prekursorek polskiego popu i rocka lat 90. zaczynają być już tylko mglistym, sentymentalnym wspomnieniem. Tak jakby historia naszej muzyki najnowszej działa poza czasem i przestrzenią w kulturze. Dla tych kobiet śpiewających kiedyś własnym głosem powinien to być czytelny sygnał, że należy zakasać rękawy i przystąpić do kontrataku.



Fala powrotów

Szlak dla dobrego damskiego popu przetarła przede wszystkim Edyta Bartosiewicz. Jej druga płyta „Sen” z 1994 roku pokryła się platyną, notując rekordową sprzedaż 300 tys. egzemplarzy. Dzięki niej po raz pierwszy dziewczyna z gitarą w nowoczesnej polskiej muzyce znaczyła tak wiele – i po raz pierwszy odważnie śpiewała o sobie, o swoich i cudzych lękach. Na tej płycie zebrały się wszystkie abstrakcje, neurozy i dziwne klimaty muzyki, która miała dopiero zmienić swój czas. Dziś pustkę po Bartosiewicz odczuwamy najbardziej. Wydawało się, że Kasia Kowalska z debiutem „Gemini” (1994) przyćmi wszystko, nawet Edytę. Jednak po przeciętnych albumach nagrywanych m.in. z Wojtkiem Pilichowskim zamilkła na pięć lat, by w zeszłym roku powrócić nieudanym „Antepenultimate”. Widocznie zachłyśnięcie autorką „Oto ja” było tylko słabym znakiem tamtych czasów. Teraz dawne płyty Kowalskiej są tylko reliktem epoki talentów wybuchających w połowie lat 90. co chwila z wielką siłą.

Zupełnie inaczej poradziła sobie Anita Lipnicka, pierwsza wokalistka Varius Manx, której solowy debiut „Wszystko się może zdarzyć” sprzedał się w 600 tys. egzemplarzy. Sześć lat temu wybrała kameralną drogę we dwoje (z Johnem Porterem) w muzyce akustycznej („Nieprzyzwoite piosenki” z 2002 szybko zyskały status platynowej płyty). Wziąwszy pod uwagę jakość tych skromnych w formie wydawnictw, można uznać, że Lipnicka świetnie odnalazła się w niezbyt tłustych dla polskich artystek latach. Niedługo Lipnicka wyda pierwszy od dłuższego czasu album solowy „Hard Land of Wonder”.

W tym roku wyczekiwany jest również krążek „Skała”, który ma być wielkim powrotem Kayah. W połowie lat 90. słowa z tytułowej piosenki jej najważniejszej płyty „Kamień” – „Jestem kamieniem na podobieństwo Twoich słów stworzona” – brzmiały jak poezja. Album ten, podobnie jak późniejsza „JakaJaKayah” był odważną i spójną propozycją artystyczną, która otworzyła nam drzwi do soulu, funky i r’n’b. Nie można też zapomnieć, że to Kayah wraz z Goranem Bregoviciem rozpropagowała modę na bałkańskie rytmy. Jednak płyta „Stereo Typ” (2003) sprawiała już wrażenie dreptania w miejscu. Od tego czasu Kayah nie wydała nic przełomowego, za to o wiele lepiej realizuje się jako właścicielka wytwórni Kayax.

Wreszcie najmłodsza z tego grona Agnieszka Chylińska szykuje skok na listy przebojów z duetem producenckim Plan B (m.in. Sistars, Natalia Kukulska). Jednak czy jej egzotyczny romans z soulem i r’n’b nie okaże się taką samą porażką jak wulgarny numetalowy debiut „Winna” sprzed pięciu lat? Bo czasy nagrań z O.N.A., zbuntowanych i mocnych albumów „Modlishka” czy „Mrok”, które zapewniły jej status gwiazdy rocka numer 1, ma dawno za sobą. Może wciąż jest idolką nastolatek, ale raczej tych, które oglądały ją jako jurorkę w „Mam talent”. Niestety, to właśnie tam i w kolorowych gazetach Chylińska z rozbrajającą szczerością udowadnia, że telewizyjny autentyzm na pokaz to nie to samo co dawne ideały z czasów liceum.

Kobieca dominacja

W czasach kiedy miejsce naszych wokalistek zaczynają zajmować tandetne gwiazdki produkty firm fonograficznych, telewizji i stacji radiowych, od polskich artystek należy wreszcie zacząć wymagać więcej. Za granicą albumy Lilly Allen, Duffy, Rihanny, Nelly Furtado, Amy Winehouse obwieszczają triumf kobiecości i indywidualności w światowym popie. Jeszcze nigdy damskie głosy nie deklasowały męskich dokonań w takim tempie i z taką werwą. Można narzekać, że zachodnią muzyką rządzi pieniądz – Winehouse, ledwo nagrała płytę swego życia, doprowadziła się do ruiny, podobnie jak pyskata Lilly Allen. Duffy już w momencie debiutu pod presją rynku osiągnęła wszystko, a za Rihanną i Nelly Furtado stoi sztab profesjonalnych producentów. Ale to ich kariera napędza obecnie światowy pop, ich przeboje odwołują się do muzycznych korzeni, iskrzą nowymi brzmieniami i zaskakują błyskotliwymi tekstami. „I am a weapon of massive consumption” (jestem bronią masowej konsumpcji), oznajmia przewrotnie Allen w najpopularniejszym teraz na Wyspach singlu „The Fear”, i oczywiście ma rację. Jak widać, dobra jakość, nawet w czystej rozrywce i komercji, może napędzać sprzedaż, skoro Rihanna sprzedała 7 mln swojej ostatniej płyty „Good Girl Gone Bad” (2007).

Brakuje nam też zasłużonych osobowości scenicznych jak Tori Amos, Bjork czy Suzanne Vega, jakby w Polsce nie było już żadnych autorytetów i punktów odniesienia. Co prawda zawsze pozostają na listach przebojów Kasia Nosowska, Maria Peszek czy Ania Dąbrowska, ale są one raczej szlachetnym wyjątkiem od reguły podkreślającym tylko brak nieobciachowych albumów popowych w polskiej muzyce.

Anna Gromnicka

Więcej informacji - dziennik.pl