Przed stołecznym sądem w środę ruszył proces dwóch b. strażników miejskich. Mieli pobić, wywieźć z osiedla i grozić mieszkańcowi warszawskiego Tarchomina, który zwrócił uwagę, że źle zaparkowali radiowóz. Żaden nie przyznaje się do winy.

Do zdarzenia doszło w nocy z 14 na 15 lutego 2016 r. na jednym z osiedli na warszawskim Tarchominie. Jak wynika z aktu oskarżenia, poszkodowany Paweł Surgiel (zgadza się na ujawnianie danych), przeparkowując w nocy samochód, zauważył źle zaparkowany radiowóz Straży Miejskiej. Miał zwrócić uwagę znajdującym się w nim strażnikom miejskim - Adrianowi D. i Krzysztofowi K. To - według prokuratury - było przyczynkiem do jego pobicia, stosowania wobec niego gróźb, zakucia go w kajdanki i w końcu wywiezienia go poza osiedle.

Proces b. strażników rozpoczął się przez Sądem Rejonowym dla Warszawy Pragi-Północ. Żaden z oskarżonych nie przyznaje się do winy, odmówili też składania wyjaśnień. Odpowiadając na pytania prokuratora, jeden z nich - Adrian D. - tłumaczył, że parkowali na osiedlu, bo chcieli spisać notatkę służbową po wcześniejszej interwencji. Podkreślił, że poszkodowany już w momencie zwracania im uwagi "prowokował, był agresywny, nie pozwalał im wyjechać z osiedla, atakował ich słownie, popychał"; "był bardzo pobudzony". Adrian D. przyznał, że zdawał sobie sprawę, iż mężczyzna nagrywa interwencję. "Za wszelką cenę staraliśmy się nie dać sprowokować. Informowaliśmy tego pana, że może złożyć zawiadomienie o popełnionym przez nas wykroczeniu - nieprawidłowym zaparkowaniu - na komendzie policji lub w siedzibie Straży Miejskiej" - dodał.

Relacjonował, że poszkodowany był agresywny, blokował wyjazd radiowozu, "podkładał się prawie pod koła". Jak dodał, po kolejnych próbach uspokojenia go doszło do szarpaniny. "Zauważyłem, że kolega został odepchnięty, więc prewencyjnie musieliśmy zastosować środki przymusu bezpośredniego w postaci siły fizycznej. Pan zaczął się szarpać, kopać. Wpadł w jakiś szał. Mieliśmy problem z obezwładnieniem go. Nie zareagował na użycie gazu" - dodał. Tłumaczył, że decyzja o wywiezieniu go z osiedla związana była z tym, że na hałas reagowali mieszkańcy. "Gdyby się uspokoił, mogliśmy zakończyć interwencje na miejscu, tak się jednak nie stało. Chcieliśmy spokojnie zakończyć interwencję, naszym celem było wezwanie policji. Dlatego postanowiliśmy wyjechać z osiedla, w miejsce, gdzie spokojnie będzie można to zrobić" - mówił.

D. powiedział, że wybrali do tego celu znajdujący się w pobliżu parking, przy lesie. Tam - jak zaznaczył - mężczyznę poinformowali, że ze względu na jego zachowanie zostanie wezwana policja. "Wtedy zaczął nas przepraszać. Tłumaczył, że już wcześniej interweniowali u niego policjanci, że ma dzieci, że straci pracę" - mówił D. Dodał, że "ugięli się i poszli poszkodowanemu na rękę", wystawiając jedynie mandat za zakłócenie porządku publicznego. "Przyjął mandat, podpisał go, odwieźliśmy go z powrotem na miejsce rozpoczęcia interwencji" - powiedział.

Relacja poszkodowanego jest zupełnie inna. Paweł Surgiel w rozmowie z dziennikarzami podkreślał, że zareagował na źle zaparkowany radiowóz, bo strażnicy złamali prawo. Dodał, że zaatakowali, go gdy zaczął nagrywać sposób ich zachowania i zagroził wezwaniem policji.

Według niego, strażnicy miejscy byli agresywni, bili go, rozpylali mu gaz prosto w twarz i oko (doprowadzając do poparzenia oka), żądali usunięcia nagrywanego filmu. Po wywiezieniu z osiedla - jak twierdził - oskarżeni mieli grozić, że go zabiją, zakopią w lesie i nikt go nie znajdzie.

Wskazywał też, że został wywieziony do lasu, mimo że komisariat policji był znacznie bliżej. "To o czymś świadczy" - mówił dziennikarzom.

Przyznał, że w pewnym momencie zaczął strażników przepraszać, ale - jak dodał - "była to jedynie gra, blef - użyta tylko po to, by odzyskać wolność". Zaznaczył, że z tego samego powodu udawał "atak astmy". "Wywieźli mnie do lasu, nie wiedziałem, co się stanie. Dlatego zdecydowałem się na takie działanie" - powiedział dziennikarzom. (PAP)