Pojawienie się napisu TNT na wyświetlaczu detektora użytego w Smoleńsku podczas badań wraku Tu-154M nie jest tożsame z wykryciem trotylu - podkreśliła w czwartek Naczelna Prokuratura Wojskowa. Dodała, że żadne z ustaleń nie wskazuje na wybuch w samolocie.

"Podczas przeprowadzonych badań biegli pracujący wraz z prokuratorem na terenie Rosji nie stwierdzili na wraku trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego, użyte przez biegłych detektory nie są wystarczające do potwierdzenia bądź wykluczenia takiej okoliczności" - powiedział PAP w czwartek rzecznik NPW płk Zbigniew Rzepa. Powtórzył jednocześnie, że dotychczasowe ustalenia śledztwa nie wskazują na wybuch na pokładzie samolotu.

Według NPW biegli używali detektorów w Smoleńsku wyłącznie w celu wyselekcjonowania próbek do dalszych specjalistycznych badań laboratoryjnych.

Jak zaznaczył płk Rzepa, dla stwierdzenia bądź wykluczenia obecności materiałów wybuchowych konieczne jest przeprowadzenie specjalistycznych badań laboratoryjnych. "Należy przebadać ponad 250 próbek, a biegli szacują czas badania jednej próbki od kilku do kilkudziesięciu godzin, zatem opinia może być gotowa za kilka miesięcy" - wyjaśnił.

Rzecznik NPW odniósł się w czwartek do wypowiedzi i komentarzy, formułowanych po środowym posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. Przedstawiciele prokuratury wojskowej udzielali posłom komisji informacji na temat badań dotyczących ewentualnej obecności śladów materiałów wybuchowych na wraku.

Podczas posiedzenia tej komisji naczelny prokurator wojskowy płk Jerzy Artymiak mówił m.in. że niektóre z detektorów użytych w Smoleńsku wykazały na czytnikach cząsteczki trotylu (TNT) - nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z całą pewnością z materiałami wybuchowymi.

"Pojawienie się na wyświetlaczu użytego urządzenia napisu TNT nie jest tożsame z wykryciem trotylu" - zaznaczył w czwartek płk Rzepa.

Na przełomie września i października polscy biegli pobrali w Smoleńsku próbki ze szczątków samolotu oraz miejsca katastrofy. Próbki trafiły w środę do Polski. Ogółem jest to 255 pojemników - prokuratura już wcześniej informowała, że ich badanie potrwa kilka miesięcy do pół roku.

Prokuratura podawała już wcześniej, że obecnie nie ma podstaw do formułowania wniosków o obecności na wraku śladów materiałów wybuchowych. "W toku wykonywania prac, biegli nie stwierdzili obecności na badanych elementach jakichkolwiek materiałów wybuchowych, w tym trotylu i nitrogliceryny. Biegli, mówiąc wprost, nie mieli nawet narzędzi badawczych, aby takie okoliczności stwierdzić. Czynności biegłych i specjalistów służyły zabezpieczeniu materiału dowodowego, nie wyciąganiu zaś jakichkolwiek konkluzji i wniosków. Użyte w Smoleńsku urządzenia mają charakter pomocniczy" - mówił w środę płk Artymiak.

W końcu października "Rzeczpospolita" napisała, że śledczy znaleźli na wraku ślady trotylu i nitrogliceryny. Prokuratura wojskowa zaprzeczyła tym doniesieniom.

Obecny na środowym posiedzeniu sejmowej komisji Jan Bokszczanin - producent urządzeń używanych do wykrywania śladów ewentualnych materiałów wybuchowych - mówił, że "w warunkach naturalnych (...) jeśli takie urządzenie wskazuje, że był to trotyl, to prawdopodobieństwo, iż nie był to trotyl, jest równe zeru".

Płk Artymiak wskazywał z kolei, że "detektory tego rodzaju wykorzystywane są jedynie do wstępnych, szybkich testów przesiewowych, wskazujących co najwyżej na możliwość wystąpienia związków chemicznych, które wchodzą w skład materiałów wybuchowych". "Częstotliwość fałszywie pozytywnych alarmów tego rodzaju urządzeń jest stosunkowo duża, w szczególności przy badaniu materiałów o złożonej strukturze" - mówił.