PAP: Jak pan ocenia swój start na piątych już igrzyskach olimpijskich?
Szymon Ziółkowski: Szału nie było - tak można najkrócej podsumować. Cieszę się, że wszedłem do kolejnego finału olimpijskiego. Medale nie były w sumie daleko, ale jak dla mnie - za daleko. Na pewno jest niedosyt po tym występie. No cóż, nie zawsze się wygrywa.
PAP: W miarę upływu konkursu rzucał pan coraz dalej i była nadzieja, że w końcu dogoni pan rywali.
Sz.Z.: Niestety, nie utrzymałem tej tendencji i tak jak nasza giełda, zanotowałem duży spadek na zamknięcie. Niestety, konkurs też ciągnął się w nieskończoność, co zaczynało być irytujące. Trwał blisko dwie godziny, to jak na 12 zawodników bardzo długo.
PAP: Przed konkursem narzekał pan na ból pleców.
Sz.Z.: Plecy bolały, ale starość nie radość. Gorąca kąpiel w wannie i powinno być dobrze.
PAP: To nie pan, a Paweł Fajdek był wymieniany w gronie kandydatów do medalu. Tymczasem zabrakło go w finale.
Sz.Z.: Można mieć najlepsze wyniki w trakcie sezonu, ale trzeba to jeszcze rzucić na tych najważniejszych zawodach. Cieszę się, że utarłem nosa młodemu. Wielu zawodników wystartowało w eliminacjach z rezultatami lepszymi ode mnie, ale też ich zabrakło w finale. Te tabele wynikowe o niczym nie świadczą, najważniejsza jest dyspozycja dnia na docelowej imprezie.
PAP: Na podium stanęli Krisztian Pars, Primoz Kozmus i Koji Murofushi. Można powiedzieć, że stara gwardia nie rdzewieje. Szkoda, że w tym gronie zabrakło pana.
Sz.Z.: O przepraszam, jednego przeskoczyłem - Niccolę Vizzoniego. Koji z kolei się wyłamał. Przed konkursem pytał się, czy oddam głos na niego w wyborach do komisji zawodniczej MKOl-u. Powiedziałem mu, że jak mi zleje tyłek, to nie będę głosował. Ale nie będę taki... Krisztian wygrał jak najbardziej zasłużenie, był najlepszy na mistrzostwa Europy w Helsinkach i cały czas utrzymywał wysoką formę.
PAP: Myśli pan o kolejnym starcie na igrzyskach w Rio de Janeiro?
Sz.Z.: Rio... ładne miasto. Byłem tak już kiedyś. Na pewno nie zamierzam zawieszać butów na kołku, nie zamierzam się poddawać. W przyszłym roku mamy mistrzostwa świata w Moskwie, to będzie moja docelowa impreza. Do Rio jeszcze cztery lata, trzeba dotrwać, z roku na rok może być coraz ciężej. Niczego nie wykluczam. W eliminacjach startował Ukrainiec Oleksandr Dryhol, który ma 46 lat. To ja przy nim jestem junior młodszy.
PAP: W Londynie tylko zwycięzca przekroczył 80 metrów, czy to oznacza, że kontrole dopingowe są coraz bardziej skrupulatne i niezawodne?
Sz.Z.: Poziom wyników rzutu młotem nie jest wprost proporcjonalny do kontroli antydopingowych. To jest efekt tego, że brakuje młodych zawodników. Jakby popatrzeć na nasz finał, to jest praktycznie ten sam +sos+ od lat kilkunastu, wymieniają się tylko poszczególne nazwiska. Ten trzon pozostał. Jak my umrzemy, to w ogóle będzie słabo.
PAP: Zostaje pan jeszcze w Londynie?
Sz.Z.: Zostaję i będę kibicował naszym zawodnikom - Anicie Włodarczyk, Piotrkowi Małachowskiemu. Myślę, że w sumie stać nas na trzy medale, ale nie będzie łatwo. Wczorajszy konkurs rzutu dyskiem kobiet pokazał, że można rzucać tutaj daleko. Żałuję, że zabrakło w nim Żanety Glanc, bo wyniki osiągane pozwalały mieć nadzieje na występ w finale.