25 stycznia Egipcjanie rozpoczęli protest, który trwa do dziś. Wcześniej, na Facebooku stworzono specjalne "wydarzenie". W ciągu kilku dni swoją "obecność" potwierdziło kilkadziesiąt tysięcy osób. Aktywność protestujących Egipcjan w sieci była przyczyną odłączenia na jakiś czas internetu w kraju.
"W epoce internetu portale społecznościowe pomagają mobilizować masy", "Przez strony jak Twitter czy Facebook protesty w Egipcie wspierają anonimowi aktywiści z zagranicy", "Twitter już dawno stał się pośrednikiem w szybkim przekazywaniu informacji z miejsc, gdzie dzieje się coś ważnego. Nawet w chwili, kiedy władze w Egipcie zablokowały sieć, w mediach społecznościowych w dalszym ciągu pojawiały się newsy, video i zdjęcia komentujące rozwój sytuacji w Kairze i innych miastach, gdzie trwały protesty" - to tylko niektóre z ostatnich komentarzy medialnych wskazujących na wielką rolę internetu i portali społecznościowych w organizacji społecznych protestów.
"Jutro dokona się historia. Jutro stworzymy historię", "Zamierzamy być na Tahrir Square jutro", "Chcemy, by było nas mnóstwo, zamierzamy protestować" - tak m.in. wyglądają internetowe wpisy dotyczące sytuacji w Egipcie.
Firma Sysomos, zajmująca się analizą aktywności w mediach społecznościowych, odnotowała znaczący wzrost aktywności użytkowników Twittera w drugiej połowie stycznia. W okresie od 16 do 23 stycznia zanotowano ponad 120 tys. wpisów z Egiptu. Natomiast pomiędzy 24 a 30 stycznia ich liczba wzrosła do 1 miliona 300 tysięcy wpisów.
W opinii dr Dominika Batorskiego, socjologa z Uniwersytetu Warszawskiego, rola nowych mediów, mediów społecznościowych w organizacji takich protestów jest jednak bardzo często przeceniana. Pamiętam wcześniejsze protesty np. w Mołdawii czy w Iranie, przy okazji których mówiło się, że Twitter czy serwisy społecznościowe odgrywają w nich dużą rolę. Jednak, kiedy analizowano ten aspekt po fakcie, okazywało się, że rola ta była marginalna" - powiedział PAP Batorski.
Batorski zwrócił uwagę, że w serwisach społecznościowych tematy wspomnianych protestów faktycznie były bardzo popularne. "Bardzo wiele osób dyskutowało o tym, co się dzieje, powielało różnego rodzaju informacje, (...) dyskusja była bardzo żywa, ale bardzo często były to osoby, które nawet nie mieszkały w tych krajach. (...) Nic nie wskazywało na to, że te protesty, które miały miejsce rzeczywiście, aktywnie organizowano przy pomocy narzędzi internetowych" - ocenił.
Socjolog zwrócił uwagę, że władze - zwłaszcza te autorytarne - dostrzegają jednak zagrożenia wynikające z faktu, że internet daje siłę i możliwości samoorganizacji. "W związku z tym, internetowe kanały samoorganizacji są bardzo dobrze kontrolowane i analizowane jest to, co robią tam użytkownicy. Elektroniczny charakter komunikacji pozwala na łatwiejszy monitoring i precyzyjne wyłapywanie jednostek, które są aktywniejsze w sieci" - zauważył.
Batorski podkreślił, że bardzo istotny jest charakter komunikacji w internecie. "W serwisach społecznościowych, ale również w serwisach mikroblogowych komunikacja oparta jest na tzw. słabych więziach - tak w socjologii określa się znajomości, które są przydatne do przekazywania informacji, rozpowszechniania ich, ale są powierzchowne. Internet i serwisy społecznościowe dobrze się nadają do podtrzymywania słabych znajomości, ale niekoniecznie do bardzo bliskich, bardzo silnych więzi" - tłumaczył.
"Jeśli chodzi o rewolucje, protesty, działanie zbiorowe, które wymagają podjęcia większego ryzyka - rzadko jest ono oparte o słabe więzi. Takie działania wymagają więzi bardzo silnych: np. lojalności, zaufania" - zaznaczył Batorski.
W opinii Batorskiego, zaangażowanie w serwisach społecznościowych w internecie rzadko wiąże się z podejmowaniem rzeczywistego ryzyka, większego zaangażowania.
"Powielenie informacji, przesłanie jej dalej, dzielenie się nią - czy to na Facebooku, czy na Twitterze - jest łatwe, nie kosztuje dużo, nie wymaga wielkiego zaangażowania. Jednak od komunikowania się pomiędzy sobą ludzi, od przekazywania sobie przez nich informacji do tego, że wyjdą na ulice - jest bardzo daleko" - uważa Batorski.
W podobnym stylu wypowiada się socjolog, medioznawca prof. Kazimierz Krzysztofek ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. "Portale społecznościowe, internet odgrywają pewną rolę, ale nie można powiedzieć, że jest to rola decydująca. Rewolucja tam się nie odbywa" - ocenił Krzysztofek.
Jego zdaniem, portale społecznościowe mogą być jedynie katalizatorem. "Aby nastąpił zaczyn czegoś, to musi kiełkować w ludziach, w relacjach międzyludzkich, ludzie muszą się dobrze znać i najpierw musi się coś zacząć między nimi. W portalach typu Twitter czy Facebook występuję luźne więzi, a rewolucja i ruch społeczny wymagają zaangażowania i dobrej znajomości wśród ludzi" - mówił prof. Krzysztofek.
W jego opinii, "rewolucja z pewnością nie przeniesie się do internetu", ale internet może być dobrym miejscem wzajemnego wspierania się ludzi. "Tam mogą się policzyć, a kiedy ludzie widzą, że jest ich tylu - to ich ośmiela (...) Widzą, że nie ich garstka, że jest to - może rozproszony, ale jednak: tłum sieciowy" - ocenił socjolog