Wczoraj minęło pół roku od wejścia w życie traktatu lizbońskiego. Okazji do świętowania nie było. Wspólna polityka zagraniczna UE wciąż jest w powijakach. A szefowa europejskiej dyplomacji Catherine Ashton, zamiast być „silnym głosem Europy na świecie”, stała się raczej obiektem złośliwych żartów.
Brytyjska baronessa może to jednak zmienić. I zamknąć pierwszy rok urzędowania pozytywnym akcentem. Tak się stanie, jeśli w sposób przemyślany mianuje pierwszych 30 ambasadorów Unii, którzy będą działać zgodnie z nowymi, lizbońskimi regułami gry. Powinna wykorzystać atuty każdego z krajów UE w najważniejszych regionach. Głos Brytyjczyka liczy się szczególnie w USA, Hiszpana w Meksyku, Francuza w Algierii, a Polaka na Ukrainie czy w Rosji.
Po wtóre podział stanowisk w najważniejszych ambasadach powinien odpowiadać znaczeniu poszczególnych państw w Unii. Niemcom należy się więcej ważnych stanowisk niż Belgom. Ale skandalem jest, że żaden Polak wciąż nie jest ambasadorem UE.
Jeśli ambasadorskie nominacje Ashton będą spełniać oba te warunki, najważniejsze państwa Unii nabiorą do niej zaufania. A z czasem może nawet zaczną rezygnować z samodzielnego forsowania swoich interesów na rzecz prawdziwie wspólnej polityki zagranicznej.