Za nieco ponad tydzień poznamy wyrok w sprawie, którą Donald Tusk wytoczył Jerzemu Urbanowi, redaktorowi naczelnemu tygodnika "Nie". Chodzi o publikację z 29 marca, w której dziennikarze mieli podsłuchać premiera, jak rozmawia z innymi VIP-ami na trybunie honorowej Stadionu Narodowego, używając nieparlamentarnego języka. Jak się później okazało, była to zmyślona historia z okazji 1 kwietnia.

Premier uważa jednak, że tygodnik "Nie" posunął się za daleko i stąd w konsekwencji proces. Donald Tusk nie ma jednak żadnych roszczeń finansowych, chodzi tylko o przeprosiny. Tymczasem Jerzy Urban przepraszać nie zamierza, bo - jak twierdzi - Donald Tusk obraził się o żart.

Na dzisiejszej rozprawie sąd przesłuchał dziennikarza, który napisał tekst. Michał Marszał zapewniał, że jedyny cel który przyświecał publikacji, to żart. Po tym przesłuchaniu sąd zakończył proces.

W ostatnim słowie pełnomocnik pozwanych mecenas Włodzimierz Sarna apelował do sądu by nie kończyć w XXI wieku z wielowiekową tradycją żartów primaaprilisowych. "Źle by się stało, gdyby się okazało, że można żartować z innych osób, ale nie można z premiera" - mówił mecenas. A o zniewadze jego zdaniem nie ma mowy. "Skoro premier innemu dziennikarzowi mówi, w wywiadzie że gdy nie ma kamer, klnie jak szewc, bo jest chłopakiem z podwórka, to nie może się obrażać za żart w tygodniku " - przekonywał Włodzimierz Sarna. Tyle, że pełnomocniczka premiera Magdalena Witkowska w mowie końcowej podkreśliła, że cała sprawa jest "chichotem historii". "Osoba, która walczyła o wolność słowa, spiera się z kimś, kto będąc rzecznikiem rządu PRL, za podobny żart straciłby stanowisko" - mówiła, podtrzymując pozew Donalda Tuska.

Sąd ogłoszenie wyroku odroczył do 18 października. Uchylił wniosek o powołanie biegłego z zakresu komizmu.