Jeden martwy, dziewięciu rannych. W jednej akcji w Afganistanie. Takiej porażki jednostka GROM do tej pory nie poniosła. Tygodnik "Wprost" sprawdził, kto zawinił.

Kilkunastu gromowców wspieranych przez żołnierzy polskiego kontyngentu, zabezpieczanych przez śmigłowce, rozpoczęło akcję w miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od polskiej bazy w prowincji Ghazni.

Jatka zaczęła się zaraz po tym, jak nasi „specjalsi” przeszli przez płoty. Strzały z kałacha i grad granatów. Doszli do budynku, w którym mieli siedzieć talibowie. Kapitan Krzysztof Woźniak szedł pierwszy. Znalazł się na linii ognia. Dostał serię kul. Jeszcze żył, kiedy transportowano go do bazy Ghazni. Jeszcze jednak w nocy do Warszawy, do GROM, do wszystkich żołnierzy przyszła wiadomość, że stracili kumpla. I że dziewięciu innych jest rannych. Wszyscy odłamkami. Ale że ręce i nogi mają, że będą żyli.

Ranni zostali przewiezieni do amerykańskiej bazy w Ramstein w Niemczech, a stamtąd przetransportowani do jednego z warszawskich szpitali. W zeszłym tygodniu jeden z nich został wypisany do domu.

Co się stało z Abdulem Rahmanem, na którego polowali gromowcy? Czy został zastrzelony, a może pojmany, wzięty do niewoli i jest teraz przesłuchiwany przez Amerykanów? – Według mojej wiedzy kilku rebeliantów tam zginęło. Tak przynajmniej donoszą moje źródła wywiadowcze. Nie dam pani 100-proc. pewności, że Rahman też – mówi płk Piotr Gąstał, dowódca GROM.

Kapitan Woźniak to pierwszy żołnierz GROM, który zginął, jak to dyplomatycznie mówią politycy i sami żołnierze, w strefie działań wojennych, w czasie wypełniania obowiązków służbowych. Próbuję dociec, dlaczego do tego doszło, przecież akcja planowana była przez wiele tygodni, ćwiczona na sucho, analizowana.

Pułkownik Piotr Gąstał, dowódca GROM, najpierw informuje mnie, że sprawa jest w toku, że za wcześnie wyrokować. Naciskam, pytam, czy to była zasadzka. – Wie pani, wolałbym, żeby tak było. Na razie wszystko wskazuje na to, że zostaliśmy zmanipulowani. Wiele razy próbowano już nas wciągnąć w takie zasadzki. Bywały sytuacje, że chłopcy byli w środku, w zabudowaniach, odkrywali nagle, że coś jest nie tak, że zaczyna się atak, i natychmiast była ewakuacja. Albo ledwo zdążyli wyjść i pomieszczenie wylatywało w powietrze. Oczywiście bywało, że byli ranni, połamane kończyny, żebra, ale wychodzili z tego cało, nikt nigdy nie zginął. Tym razem trafiliśmy na zbrojny opór. Niestety nie jesteśmy nieśmiertelni, nie jesteśmy kuloodporni.
.