Strzelanie do pocisków lecących nad Ukrainą z broni NATO nie musi prowadzić do konfliktu z Rosją. Przecież Władimir Putin nie wypowiedział oficjalnie wojny Ukrainie. Zestrzeliwane będą zatem pociski niewiadomego pochodzenia, do których nikt nie chce się przyznać.
Strzelanie do pocisków lecących nad Ukrainą z broni NATO nie musi prowadzić do konfliktu z Rosją. Przecież Władimir Putin nie wypowiedział oficjalnie wojny Ukrainie. Zestrzeliwane będą zatem pociski niewiadomego pochodzenia, do których nikt nie chce się przyznać.
Telewizja NBC niedawno szczegółowo odtworzyła jedną z kontrowersyjnych rozmów Joego Bidena z Wołodymyrem Zełenskim – chodzi o telefon z czerwca. Ukraiński prezydent tradycyjnie naciskał na dostawy broni z USA. W zasadzie od pierwszego dnia wojny Kijów robi wszystko, by z Zachodu płynął jak najszerszy strumień uzbrojenia. Jak przekonywał jeden z rozmówców DGP Andrij Jermak, szef biura Zełenskiego i najbardziej wpływowa osoba w otoczeniu prezydenta, np. wysyłał zachodnim politykom zdjęcia zabitych. W tym dzieci. Aby wywrzeć presję i zwiększyć pomoc dla Kijowa. Z kolei ukraiński ambasador w Berlinie Andrij Melnyk ordynarnie bluzgał Niemców za nicnierobienie. Zełenski też nie żałował sobie w relacjach z Bidenem. W sumie takie jest chuligańskie prawo państwa napadniętego, które walczy o przetrwanie mimo przytłaczającej przewagi wroga, a do tego jeszcze udaje mu się przejść do kontrofensywy.
Amerykański prezydent podczas czerwcowej rozmowy nie wytrzymał i podniósł głos na Ukraińca. Bo chuligańskim i niezbywalnym przywilejem państwa, które zaopatruje Kijów w broń, jest zachowanie prawa do własnej godności. Tym bardziej że Biden podczas tamtej rozmowy mówił o kolejnym pakiecie pomocy wartym miliard dolarów (w sumie to już ponad 50 mld dol.), a nie o pogodzie nad Potomakiem. – Amerykanie są hojni, administracja ciężko pracuje, by pomóc Ukrainie, a pan mógłby okazać trochę więcej wdzięczności – miał stwierdzić prezydent USA. Przypomniał też Zełenskiemu, by problemy związane ze sprawami obronnymi poruszał za pomocą odpowiednich wojskowych kanałów.
Nawet Niemcy, którzy tym prawem do asertywności nie dysponują – bo od początku wojny unikają włączenia się we wspólną politykę dozbrajania Kijowa – w końcu pozbyli się ambasadora Melnyka. Bo najzwyczajniej przesadził. Przeklinał i obrażał, aż w końcu stracił kontakt z rzeczywistością, czego władze w Berlinie znosić nie zamierzały i czego znosić nie musiały.
Amerykanie mają też problem z pewną, nazwijmy to, nielojalnością sojusznika. Po zabójstwie Darji Duginy – córki ideologa Kremla Aleksandra Dugina – i po przelaniu się przez prasę setek spiskowych teorii na ten temat, administracja Bidena spokojnie i z wyrachowaniem dała do „The New York Times” przeciek, w którym wskazała na ukraińskie służby jako planistów zamachu. Podano wiele technicznych szczegółów i podsuflowano tezę, że nie była to operacja konsultowana z USA, a Waszyngton nie życzy sobie zbytniego hulania ukraińskiego wywiadu na terenie Federacji Rosyjskiej, aby niepotrzebnie nie eskalować napięcia.
Po tym przeglądzie skomplikowanych spraw z Ukrainą można przejść do próby analizy tego, co wydarzyło się we wtorek w Przewodowie i odpowiedzenia sobie na pytanie, dlaczego Kijów brnie/brnął w wersję o rosyjskim pocisku oraz co z tego wynika.
Wołodymyr Zełenski – jakkolwiek pozostający w doskonałych relacjach z Andrzejem Dudą – drugi raz od początku wojny w stosunku do Polski postępuje w sposób niezrozumiały. Co prawda łagodzi swoje stanowisko w sprawie pocisku, mówiąc o tym, że „nie wie na sto procent, co się stało” i sądzi, że „świat również tego nie wie na sto procent”, ale wciąż nie przecina spekulacji.
W marcu po wizycie premiera Mateusza Morawieckiego i ówczesnego wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego publicznie i ostentacyjnie skrytykował lidera PiS za jego propozycję powołania misji NATO dla Ukrainy. – Nie rozumiem do końca tej koncepcji. Nie potrzebujemy zamrożonego konfliktu na terytorium naszego państwa (…), wyjaśniłem to na spotkaniu z naszymi polskimi kolegami. Wiem, że kontynuowali tę retorykę. Na szczęście albo niestety to wciąż nasz kraj, a ja jestem prezydentem, więc my będziemy decydowali, czy będą tu inne siły – komentował Zełenski.
Mówił to kilka dni po spotkaniu z Kaczyńskim i w rozmowie z niezależnymi rosyjskimi dziennikarzami. Swojej krytyki nie sformułował nawet w rozmowie z polską prasą, którą na spotkanie zaprosił wiele tygodni później. Żaden z ukraińskich uczestników spotkania z Kaczyńskim w Kijowie w marcu nie odciął się od pomysłu wicepremiera. Pomysłu, który – co tu kryć – nie był zbyt mądry. I miejsce, i czas krytyki polskiego polityka też jednak nie były mądre. Raczej obraźliwe i nieczytelne.
– Prezydent Zełenski w jednej wypowiedzi mówił zarówno o misji proponowanej przez Ukrainę, związanej z bezpieczeństwem elektrowni atomowych, gdy zostały one zaatakowane. Mówił też, że Ukraina sama oczekiwała misji pokojowej i się nie doczekała – komentował wówczas pokrętnie rzecznik PiS Radosław Fogiel. Trudna i przykra sytuacja. Bo nikt nie zdobył się na asertywną ocenę postawy Zełenskiego. Pojawiły się za to standardowe i wyświechtane argumenty, że Ukraina jest na wojnie i nie wypada jej krytykować.
Dziś jest inaczej. Ukraina jest na wojnie, którą wygrywa. A Polska jej w tym zwycięstwie od początku jednoznacznie pomaga. Bez naszej granicy i dostaw z Zachodu nie byłoby ono możliwe. Jeśli ktoś tego nie wie albo nie rozumie, niech zapyta, ile transportów z bronią i amunicją dotarło na Ukrainę przez Rumunię lub przez Węgry.
To prawda, że Ukraińcy walczą też za Polskę i za bezpieczeństwo Zachodu. To prawda, ale my też sporo ryzykujemy. Warszawa w tej wojnie ma taki sam interes, jak Ukraina: doprowadzić do porażki Rosji. Nasze władze robią wszystko, by tak się właśnie stało. Ale bez wywoływania III wojny światowej.
Spór wokół pocisku, który spadł w Przewodowie, jest okazją, by nieco zmodyfikować komunikowanie się z Zełenskim w sytuacjach trudnych. Dziś na szali zawisła wiarygodność Polski, która razem z USA przedstawia wersję, że pocisk jest ukraiński, oraz prawdomówność prezydenta Ukrainy, który utrzymuje, że pochodzi on z Rosji albo nie wiadomo skąd. Po pierwsze trzeba jednoznacznie ustalić fakty. Przy tym nikt po stronie polskiej nie ma pretensji, że rakieta mogła być ukraińska. Jak jest wojna, to jest strzelane. Po drugie warto zbudować system, który zapobiegnie powtórzeniu się tej sytuacji. Jakimś sposobem jest umożliwienie polskiej – czy też szerzej: NATO-wskiej – obronie powietrznej strącanie pocisków, które zagrażają Polsce już w ukraińskiej przestrzeni powietrznej.
Krytycy tego pomysłu wskazują na ograniczenia prawne i ryzyko wciągnięcia w wojnę z Rosją. Tylko że Władimir Putin przecież oficjalnie nie prowadzi jej z Ukrainą. Mówi o czymś, co sam określa mianem operacji specjalnej. Zatem czy zestrzeliwanie pocisków np. wyprodukowanych w Iranie – będzie aktem wojny? Nie musi. To też może być np. operacja antyterrorystyczna. Przeciwko podejrzanej broni z Bliskiego Wschodu, która – jak mówi sam Zełenski – nie wiadomo do kogo należy. Szyicki Hezbollah ani ruch Hutich nie wypowiedzą przecież wojny NATO.
Zanim tak się jednak stanie, trzeba dać Zełenskiemu wyjść z twarzą z problemu z pociskiem. Tu warto odwołać się do jego słów z marca pod adresem Kaczyńskiego: na szczęście to nasz kraj i Polska może to wyjaśnić z ukraińskimi kolegami.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama