Tomasz Wróblewski opublikował nagranie wideo, w którym zdradza kulisy powstawania artykułu "Trotyl na wraku tupolewa" i szczegóły spotkania z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem ws. publikacji artykułu Cezarego Gmyza. - Seremet ani razu nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie, niż materiał wybuchowy - twierdzi Wróblewski.

- Prawdą jest oczywiście, że nie mieliśmy ekspertyz, żadnych dokumentów w ręku, dlatego nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu w momencie, w którym Czarek się z nim pojawił. Potrzebna była weryfikacja - mówi w opublikowanym na You Tubie nagraniu były redaktor naczelny "Rzeczpospolitej" Tomasz Wróblewski. Informacje miał pc zweryfikować prokurator generalny Andrzej Seremet. W czasie spotkania z Wróblewskim, Seremet miał "ani razu nie zasugerować, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy".

- Poszedłem potwierdzić, że prokuratora ma takie informacje, że prokurator spotkał się z premierem Tuskiem w tej sprawie, a przypadkiem zweryfikowałem jeszcze jedną ważną informację: że prokuratorzy, którzy mieli być źródłami Czarka Gmyza, faktycznie "puszczali" informacje do prasy - mówi Wróblewski.

- Ja nie wierzyłem i nie wierzę w zamach, ale taki dziennikarski instynkt, niepokój nie pozwalał mi bagatelizować takiej informacji. To takie uczucie, które nam dziennikarzom, każe przyglądać się nawet najbardziej sensacyjnej plotce. Zadawać dodatkowe pytania bez względu na to jakie mogą być odpowiedzi i takich odpowiedzi konsekwencje. Już po wybuchu całej afery pojawiły się pytania - ale po co w ogóle było w tym grzebać? "Gazeta Wyborcza" pisała, to było chyba jeszcze przed naszym tekstem "przecież wszystko zostało wcześniej ustalone, zamachu nie było, niech nawet Tusk to głośno powie i zamknie te spekulacje. Nie wiem czy do autorki docierały plotki o nowych odczytach prokuratorów, a jeżeli wiedziała, to czy zabrakło jej tej dziennikarskiej ciekawości, czy może podporządkowała ją poczuciu odpowiedzialności - zastanawia się były redaktor naczelny "Rzeczpospolitej".

- Kogoś może zaskoczyć, że człowiek, który dopuścił do druku tekst nazywany największym skandalem medialnym w ostatnim dziesięcioleciu chce teraz mówić o wartościach, o granicach przyzwoitości w mediach, w ogóle o przyzwoitości. Niech tekst "Trotyl na Tupolewie" będzie takim case study, dla tych, którzy oczywiście chcą to studiować, dla tych, którzy żyją z rzucania przymiotnikami, metkowania swoich przeciwników, ale też dla całej reszty, nas wszystkich, która szuka tutaj jakiegoś sensu - mówi Wróblewski.