Publikując artykuł o śladach trotylu znalezionych na szczątkach wraku Tu-154, „Rzeczpospolita” dołączyła do grona tych gazet, które mają na swoim koncie „kiepski moment w historii”
Pogoń za sensacyjnym newsem, chorobliwa ambicja, manipulowanie przez informatorów, specyficznie pojmowane poczucie misji – mediom na świecie daleko do doskonałości i tego, co zwykliśmy uznawać za „prawdę”. Historia prasy jest przeplatana spektakularnymi porażkami. Wpadek nie ustrzegła się większość szacownych tytułów, a odzyskiwanie wiarygodności bywało procesem długim i bolesnym.
Gerd Heidemann mógłby dziś być nestorem niemieckiego dziennikarstwa. Młody i ambitny reporter już jako 24-latek zaczepił się w redakcji tygodnika „Stern”, robiąc błyskawiczną karierę jako korespondent wojenny. Biafra, Angola, Uganda, Mozambik czy Kongo – w którym dotarł do dawnych oficerów Wehrmachtu dowodzących „psami wojny” – nie miały dla niego tajemnic. Ale miał także drugą pasję: ścigał nazistowskich zbrodniarzy. Najpierw tropił ich w ojczyźnie, potem w Ameryce Południowej. Odkrywanie niechlubnych kart historii przerodziło się z czasem w fascynację III Rzeszą. Zamiast tropić bohaterów swoich tekstów, zaczął się z nimi przyjaźnić. Godzinami wysłuchiwał ich opowieści o dawnych czasach, skupował hitlerowskie memorabilia.
Aż trafił na prawdziwy rarytas. Pewien biznesmen ze Stuttgartu zaprezentował mu manuskrypt zawierający notatki Adolfa Hitlera z wiosny 1935 roku. Historia, która wiązała się z oprawionym w skórę notatnikiem, brzmi jak scenariusz filmu o Panu Samochodziku: w ostatnich dniach wojny wystartował z Berlina samolot z najcenniejszymi przedmiotami i dokumentami dotyczącymi elit III Rzeszy. Maszyna nigdy nie dotarła do celu – Salzburga – tylko rozbiła się gdzieś po drodze, a nad jej ładunkiem pieczę sprawuje tajemniczy generał wschodnioniemieckiej armii. Poprzez równie tajemniczego doktora Konrada Fischera na Zachód trafił zaprezentowany tom.
– Proszę zostawić to g...o w spokoju – reaguje naczelny „Sterna” Peter Koch na wieść o odkryciu reportera. Ale ten nie jest już w stanie porzucić myśli o trzęsieniu ziemi, jakie wywołałaby wieść o odkryciu pamiętników Fuhrera (i fortunie, jaką dałoby się na tym zarobić). Omija zwierzchnika i idzie prosto do wydawców: wizja wielotygodniowego „serialu” na łamach tygodnika, późniejszego wydania książkowego i odsprzedawania sensacyjnego „kontentu” zrobiła na nich takie wrażenie, że decyzja była jednoznaczna: kupujemy.
W ciągu następnych trzech lat – dzięki pośrednictwu doktora Fischera – wydawnictwo wydaje ponad 9 mln marek na 62 tomy zapisków mających pochodzić spod ręki Wodza III Rzeszy. Heidemann odnajduje pod Dreznem wrak rozbitego samolotu, a Stasi aranżuje nawet spotkania z miejscowymi. 22 lipca 1983 roku magazyn donosi lakonicznie na okładce: „Dzienniki Hitlera odkryte”. Tygodnik wymiotło z kiosków w kilka godzin. Brytyjski historyk – a przy okazji jeden z szefów dziennika „The Times” – Hugh Trevor-Ropes zostaje zaproszony na prezentację dokumentów w Szwajcarii, a wkrótce pisze w swojej gazecie: „Teraz jestem pewny, że dokumenty są autentyczne. Że historia ich wędrówki od 1945 roku jest prawdziwa i że standardowa wiedza o nawykach Hitlera, jego osobowości, a być może nawet niektórych wydarzeniach, może w konsekwencji zostać zmieniona”. Wieści błyskawicznie obiegają cały świat.
Euforia trwa raptem dwa tygodnie. Wiarygodność dokumentów podważają coraz poważniejsi eksperci, a tropem kontaktów Heidemanna ruszają inni reporterzy, dokopując się w końcu do prawdziwej tożsamości doktora Fischera – to Konrad Kujau, fałszerz z bogatą kartoteką policyjną, specjalista w zaopatrywaniu antykwariuszy w starannie sfabrykowane nazistowskie memorabilia. Koniec końców: autor 62 tomów rzekomych zapisków Hitlera.
Lecą głowy: stanowiska tracą szefowie „Sterna”, rezygnują też szefowie brytyjskiego „The Sunday Times” i amerykańskiego „Newsweeka”, którzy zbyt łatwo uwierzyli w autentyczność manuskryptów i zaangażowali się w ich uwiarygodnianie. Heidemann i Kujau lądują w więzieniu z ponad 4-letnimi wyrokami, a wydawcy walczą ze spadkiem sprzedaży. Heidemann od końca lat 80. próbuje spłacać sięgające kilkuset tysięcy euro długi, żyjąc z zasiłku. Broni się też przed zarzutami o współpracę ze Stasi. – Jestem emerytem – mówił kilka lat temu. – Dostaję 350 euro co miesiąc z opieki społecznej. Płacą mi też ubezpieczenie – dodawał.
Ośmioletni heroinista
Ta historia chwytała za serce. W artykule „Świat Jimmy’ego”, opublikowanym pod koniec września 1980 roku, autorka opisywała ośmioletniego czarnoskórego chłopca uzależnionego od heroiny niczym upadła gwiazda rocka. „Znakami po igle upstrzona jest gładka, dziecięca skóra jego cienkich, brązowych rączek” – nie szczędziła czytelnikom szczegółów Janet Cooke. Nic dziwnego, że losem chłopca przejęły się setki czytelników szacownego „The Washington Post”, z urzędnikami miasta Waszyngton na czele. Ci ostatni – mimo że ich próby odnalezienia chłopca spaliły na panewce – ogłosili wkrótce, że chłopiec jest im znany oraz że jest leczony przez służbę zdrowia.
Redakcja gazety wrzała od plotek. Ale mimo podejrzeń słynny reporter śledczy i jeden z menedżerów dziennika – Bob Woodward – zgłosił tkliwą historię do nagrody Pulitzera. – Uwierzyłem w to, opublikowaliśmy to. Były wątpliwości, ale stanęliśmy za historią i za autorką. Choć mówiono, że ta opowieść nie brzmi prawdziwie, że jest oparta na anonimowych źródłach – opowiadał później. Wiosną 1981 roku jury przyznało Cooke Pulitzera. I to przeważyło: oskarżeń, jakie posypały się na głowę reporterki ze strony kolegów z redakcji nie dało się zamieść pod dywan. Przyciśnięta do muru przez zwierzchników przyznała, że cała historia została wyssana z palca, a ona sama skłamała co do swojego wykształcenia, gdy rok wcześniej zaczynała pracę w gazecie.
Dwa dni później kierownictwo redakcji na zwołanej naprędce konferencji ujawniło wstydliwą prawdę. – Myślę, że decyzja o nominowaniu tej historii do Pulitzera miała minimalne konsekwencje. To, że ten tekst wygrał, też miało minimalne konsekwencje. To była doskonała historia, tyle że sfałszowana – bagatelizował Woodward. – To byłby absurd dla mnie czy jakiegokolwiek innego redaktora sprawdzać autentyczność czy poprawność historii nominowanych do nagród – dorzucił. Cooke oddała Pulitzera i odeszła z redakcji. Przez kilka miesięcy było o niej głośno: była zapraszana do rozmaitych audycji, w których opowiadała o dokonanym przez siebie oszustwie, przyznając, że czuła się do niego zmuszona „atmosferą wielkiej presji” panującą w prestiżowym dzienniku. Utrzymywała jednak, że jej źródła informowały ją o istnieniu takiego chłopca jak Jimmy. Nie mogąc potwierdzić tych informacji, po prostu wyobraziła sobie ośmiolatka heroinistę i opisała go, by zadowolić szefów.
Podobna wpadka przydarzyła się też dziennikowi „The New York Times”. 36-letni dziś Jayson Blair dekadę temu był jednym z najlepiej rokujących reporterów dziennika. Pisał sprawnie, przynosił interesujące tematy, bogato je dokumentował. Upadł w kwietniu 2003 roku – przez niedawną stażystkę Macarenie Hernandez. Redaktor lokalnej gazety „San Antonio Express-News” zadzwonił do „NYT”, indagując o uderzające podobieństwa między opublikowanym przez nowojorski dziennik tekstem a napisaną przez Hernandez historią, jaka pojawiła się w jego dzienniku dziesięć dni wcześniej. Plagiat był tak oczywisty, że redaktorzy „Timesa” nie próbowali bronić podwładnego. Co więcej, redakcja podjęła wewnętrzne śledztwo, w ramach którego dowiedziono, że Blair co najmniej podkoloryzował – jeśli nie wymyślił – wiele tekstów. Reporter nie tylko nie bywał w miejscach, które z detalami opisywał, ale też cytował osoby, z którymi nie rozmawiał, ujawniał informacje uzyskane poufnie, a w niektórych historiach wymyślał szczegóły (dowody zbrodni, taśmy wideo) czy rozmówców, którzy po prostu nie istnieli.
Wokół fałszerstw Blaira wybuchł wielopoziomowy skandal. Reporter zrezygnował z pracy w gazecie, ale jego szefowie długo tłumaczyli się z jego krętactw – m.in. używając argumentu, że ich były podwładny korzystał z nieformalnych „preferencji rasowych”, co wzburzyło innych czarnoskórych publicystów. Sam Blair przyznał, że zaczęło się od niewinnego nadużycia – przywołania cytatu z konferencji, na którą nie dotarł. Z czasem lenistwo i chęć zaimponowania zwierzchnikom skłoniła go do coraz bardziej wyrafinowanych zmyśleń. W rezultacie „The New York Times” dokonał skrupulatnego przeglądu twórczości swojego byłego już dziennikarza – i opublikował obszerny tekst z wyliczeniem wszystkich wykrytych nieprawidłowości. W oświadczeniu uznano też sprawę za „kiepski moment w 152-letniej historii gazety” – i rzeczywiście, choć adwersarze zarzucają „Timesowi” polityczne zaangażowanie i forsowanie własnych poglądów, rzetelność jego tekstów jest kwestionowana rzadko.



Wywiad z Obamą
O ile jednak łatwo sprokurować historię dotyczącą nieistniejących „przeciętnych” bohaterów, trudno sobie wyobrazić, że można sfałszować wywiad z Barackiem Obamą. A jednak – sztuka ta udała się Alexisowi Debatowi, francuskiemu analitykowi ds. bezpieczeństwa międzynarodowego i dziennikarzowi pisującemu do „Politique Internationale” i „The National Interest”. Ba, rozmowa z Obamą, opublikowana w 2007 roku, była jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Debat „przepytał” też byłego szefa Rezerwy Federalnej Alana Greenspana, byłego prezydenta USA Billa Clintona, byłego sekretarza stanu Colina Powella, burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga, założyciela Microsoftu Billa Gatesa i szefa ONZ Kofiego Annana.
Jak udało mu się tak długo zwodzić czytelników i kolegów z branży? Nikt nie śmiał kwestionować „kontaktów” eksperta w Waszyngtonie. Debat regularnie komentował problemy terroryzmu na antenie stacji ABC, podkreślał też, że jest konsultantem wielu instytucji – od Deutsche Banku, przez amerykański ośrodek analityczny RAND Corporation, po rządową francuską komisję zajmującą się polityką antyterrorystyczną. Współpracował z nim też prestiżowy Uniwersytet George’a Washingtona.
Ale też ranga „rozmówców” była tak wysoka, że proceder musiał w końcu wyjść na jaw. Dociskany przez kolejne redakcje Francuz po kolei przyznawał się do błędów, a w przypadku periodyku „Politique Internationale” ujawnił, że „rozmowy” z wielkimi tego świata kompilował wraz z szefem redakcji z ogólnodostępnych przemówień, oświadczeń i wywiadów. W ciągu kilku miesięcy od „eksperta” odcinały się kolejne instytucje, a on sam w końcu zniknął – najprawdopodobniej wyjechał ze Stanów i zaszył się gdzieś we Francji.
Igranie z polityką, czy to na szczeblu międzynarodowym, czy lokalnym, najczęściej jednak szybko się mści. Przekonał się o tym choćby jeden z dziennikarzy „The Jerusalem Post” Haviv Rettig Gur. Ponad trzy lata temu zadzwonił do niego niejaki David Weiss, przedstawiający się jako kapitan norweskiej armii. Poskarżył się na atmosferę panującą w tym kraju: antyizraelski dyskurs w mediach i poczucie zagrożenia ze strony Arabów, których Skandynawowie przyjmowali jako azylantów. Żarliwy tekst w izraelskim dzienniku wywołał nad fiordami burzliwą debatę. Wkrótce czołowy norweski dziennik „Aftonbladet” opublikował nawet własny wywiad z Weissem. Tyle że jednocześnie wojskowe służby prasowe oświadczyły, że nie mają osoby pod takim nazwiskiem w swoich rejestrach, a reporterzy z konkurencyjnego „Dagbladet” namierzyli rozmówcę obu redakcji: 45-latka, który przyznał, że Davida Weissa po prostu wymyślił.
Kanapka z karaluchem
Jeśli jednak sfałszowanie wywiadu z politykiem ze świecznika jest sztuczką ryzykowną – tekst niemal na pewno nie ujdzie uwagi rządowych służb prasowych, ambasady czy partii politycznej – to już zwierzenia „z pierwszej ręki” hollywoodzkiej gwiazdy czy popularnego rapera mogą z powodzeniem umknąć uwadze jego agenta, zwłaszcza jeśli publikowane są na innym kontynencie. Z tego żył znany specjalista od nagabywania celebrytów – niemiecki dziennikarz Tom Kummer.
Jego rozmowy z gwiazdami publikowały w drugiej połowie lat 90. najważniejsze tytuły za Odrą: „Suddeutsche Zeitung”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung” czy „Der Spiegel”. Mike Tyson „opowiedział” mu o swoim więziennym wikcie – kanapkach z karaluchami, Sharon Stone – o fantazjach seksualnych, Bruce Willis – o tym, że osiągnięcia zawdzięcza się nie moralnemu zachowaniu, ale właśnie wszelkim występkom. Rozmówcy Kummera nie tylko pozwalali sobie na zwierzenia, o jakich inni hollywoodzcy reporterzy mogli jedynie pomarzyć, ale też wydawali się doskonale wyedukowani i niebanalni. Ich znajomość np. filozofii mogła czytelnikom z pewnością imponować – i to nawet w przypadku Pameli Anderson.
Niemiec „wyłożył się” na zawiści kolegów po fachu. Inni reporterzy nie byli w stanie osiągnąć takich rezultatów, a jednocześnie teksty Kummera były im pokazywane jako dowód, że „da się”. W końcu zaczęto nagabywać poszczególnych agentów gwiazd prośbami o komentarze do wywiadów Kummera – i skandal zaczął zataczać coraz szersze kręgi. Autor rozmów szedł jednak w zaparte. – Wywiady są formą sztuki – skomentował dla szwajcarskiego „Berner Zeitung”. – Tylko Szwajcarzy wciąż wierzą, że prawdziwe musi być każde słowo – dorzucił z właściwą sobie szczerością. Dziś mógłby uchodzić za „ikonę stylu”, zwłaszcza że nie brakowało mu naśladowców – należała do nich jedna z gwiazd skandynawskiej prasy Bjoern Benkow. Nieżyjący już dziennikarz w ciągu kilkunastu lat sfabrykował za swoim biurkiem wywiady zarówno z byłą brytyjską premier Margaret Thatcher, jak i gwiazdą amerykańskiej telewizji Oprah Winfrey czy mistrzem F1 Michaelem Schumacherem.
Lista wpadek oczywiście nie ogranicza się do popełnianych z premedytacją fałszerstw. Pouczającą historią wyścigu za newsem – tym razem z dziedziny kultury – popisał się jeden z reporterów „The New York Times”, który na początku lat 90. postanowił opisać kulturę grunge. Tak długo namawiał recepcjonistkę w czołowej wytwórni muzycznej tego nurtu Sub Pop Records do opowiedzenia o slangu używanym przez muzyków, że 25-letnia wówczas dziewczyna popuściła wodze fantazji. Efektem był liczący kilkanaście terminów „słowniczek”, który z językiem artystów nie miał nic wspólnego: bo też w angielszczyźnie, jaką posługiwali się członkowie Nirvany czy Pearl Jam, nie było nic nadzwyczajnego.
Jeszcze bardziej potrafi się też zemścić lenistwo: gdy w połowie 2000 roku firma Sony zaczęła w materiałach prasowych umieszczać opinie krytyka filmowego Davida Manninga – pochwalne, a jakże! – wielu dziennikarzy chętnie sięgało po te pełne entuzjastycznych, emocjonalnych sformułowań komentarze. Krytyk „The Ridgefield Press”, niewielkiego magazynu z Connecticut, robił oszałamiającą karierę pod względem cytowań. Upłynął rok, zanim entuzjastą produkcji opuszczających wytwórnię zainteresowali się koledzy po fachu. Jeden telefon z redakcji „Newsweeka” do Connecticut wystarczył: w „macierzystej” redakcji o krytyku nikt nie słyszał. Sony po prostu wymyśliło sobie utytułowanego fana swoich filmów.
Większości kłopotów, w jakie pakowały się redakcje, nie da się uniknąć. Każda redakcja chciałaby publikować sensacyjnego newsa jako pierwsza, wszyscy dziennikarze walczą z presją czasu i brakiem pewności co do wiarygodności źródeł i ich intencji. Wraz z telefonami i internetem pojawiają się kolejne problemy: nie sposób zawsze mieć pewność, czy rozmawia się z właściwą osobą albo czy przeczytana w sieci historia nie jest miejską legendą, efektem działań specjalistów public relations czy politycznych adwersarzy. W rezultacie redakcjom pozostaje jedynie prostować wpadki, które zostały ujawnione: to jedyny sposób na uratowanie zaufania i wyjście z kryzysu z twarzą.
Francuski ekspert ds. bezpieczeństwa Alexis Debat zasłynął z rozmów z politykami USA: prezydentem Barackiem Obamą, Billem Clintonem czy Colinem Powellem. Jednak okazało się, że przebojowe wywiady kompilował w domu, posiłkując się informacjami z internetu