Silni kupują tanio, słabi drogo. Ta zasada nie dotyczy tylko konkurencji supermarketów z osiedlowymi sklepami, ale także polityków.
Najmniej kosztują dziś głosy wyborców Bronisława Komorowskiego, Jarosława Kaczyńskiego i Grzegorza Napieralskiego. Jeśli ktoś chciałby im zagrozić, musiałby wydać fortunę. To wnioski ze wstępnych wyników kosztów kampanii prezydenckiej; komitety kończą właśnie sporządzanie sprawozdań.

Komorowski najskuteczniejszy

Komitet wyborczy Bronisława Komorowskiego wydał około 15 milionów złotych. – W tej chwili mamy audyt, podliczamy się, ale rozpiętość w wydatkach może wynieść między 15,1 mln a 14,8 mln – mówi pełnomocnik komitetu Andrzej Wyrobiec.
Nieco mniej wydał na kampanię sztab głównego kontrkandydata, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Około 14 mln – poinformował nas Stanisław Kostrzewski, pełnomocnik sztabu prezesa PiS.
Wydatki pozostałych amatorów prezydentury to już inna liga. Komitet Grzegorza Napieralskiego przeznaczył na kampanię maksymalnie 4 mln. Ale za głos zapłacił mniej niż Jarosław Kaczyński.
Waldemar Pawlak wydał 3,5 mln. Dla niego kampania okazała się realnie najkosztowniejsza, bo za głos wyborcy partia zapłaciła niemal 12 złotych.
– Okazuje się, że z czysto logicznego punktu widzenia taka partia jak PSL w ogóle nie powinna wystawiać kandydata. Świadczy o tym właśnie ten wynik – mówi politolog dr Wojciech Jabłoński.



Najbardziej efektywna pod tym względem okazała się kampania Bronisława Komorowskiego. Wydał najwięcej, ale poparło go niemal 9 mln wyborców.
– To dobra recenzja naszej kampanii od strony ekonomicznej i potwierdzenie, że stosowane metody, jak kampania door-to-door czy błękitny tour, okazały się skuteczne – mówi „DGP” szef sztabu Komorowskiego Sławomir Nowak. PO przygotowuje powyborczy audyt, który ma pokazać mocne i słabe strony kampanii. Ta cenna wiedza wskaże sztabowcom drogę do zdobywania głosów w kolejnych wyborczych bojach.

Korwin-Mikke najtańszy

Komorowski okazał się najbardziej efektywny wśród kandydatów dużych ugrupowań, ale faktycznie najmniej za głos zapłacił Janusz Korwin-Mikke. Kandydat, który był czwarty w pierwszej turze, wydał na kampanię zaledwie 200 tysięcy złotych, niemal dwadzieścia razy mniej niż Waldemar Pawlak. Za głos zapłacił nawet cztery razy taniej niż Komorowski, bo zaledwie 40 groszy. On sam uważa, że finanse nie miały z jego wynikiem wiele wspólnego. – Ja mówiłem prawdę, a oni nie – kwituje pytanie o to, że najtaniej zdobył głos.
Prócz bezkompromisowej szczerości Mikkego na jego wyniku zaważył brak zaplecza. Aby realnie grać o prezydenturę, potrzebne jest wsparcie ugrupowania parlamentarnego, które dysponuje dotacjami z budżetu i sprawną organizacją partyjną.
Dlatego w tej kampanii liczyli się kandydaci dwóch najbogatszych i największych partii. Limit wydatków wynosił 15,5 mln zł, to mniej więcej połowa tego, ile PO czy PiS rocznie dostają z budżetu. Inni mogą tylko czekać na swój czas i uśmiech losu.
– Oglądaliśmy każdy grosz przed wydaniem. Na samym początku przyjęliśmy założenie, że nie możemy za dużo wydać, bo pieniędzy musi wystarczyć na kolejne wybory – przyznaje Marek Wikiński, szef sztabu Napieralskiego.
Ta kampania pokazała, że wejście do gry jakiejś nowej siły politycznej jest mało realne. – To oczywista oczywistość, że ci, którzy nie mają pieniędzy z budżetu, się nie liczą. Jesteśmy skazani na panowanie przez lata tych samych partii – mówi dr Wojciech Jabłoński.
Patologiczne jest zwłaszcza to, że partie finansowane są z budżetu niezależnie do tego, co ich działania przyniosą.