Rejestracja Ireny Dziedzic jako tajnego współpracownika była "na wyrost", a informacje od niej mało wartościowe - zeznał b. oficer kontrwywiadu SB w procesie autolustracyjnym tej znanej w PRL dziennikarki.

Irena Dziedzic chce, by sąd uznał, że nie była agentką SB. Oskarżyły ją o to media, a potwierdził IPN.

W poniedziałek Sąd Okręgowy Warszawa-Praga kontynuował rozpoczęty w czerwcu br. proces 85-letniej Dziedzic. W 2006 r. "Newsweek", a potem m.in. "Misja Specjalna" TVP wymieniły jej nazwisko wśród dziennikarzy PRL, którzy mieli być tajnymi współpracownikami. Dziedzic zaprzecza, by była TW "Marleną". "To mógł być ktoś inny" - mówiła sądowi. Dodała, że przez 56 lat "była ofiarą tajnych służb". Jej zdaniem, w aktach sprawy "wszystko jest przedstawione w esbeckiej interpretacji".

Pion lustracyjny IPN - który jest stroną procesu, choć formalnie nie oskarża Dziedzic, bo nie pełniąc funkcji publicznej, nie podlega ona lustracji - twierdzi, że od czerwca 1958 r. do kwietnia 1966 r. świadomie i tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW jako TW "Marlena". IPN chce uznania Dziedzic za "kłamcę lustracyjnego", za co formalnie grozi od 3 do 10 lat utraty prawa pełnienia funkcji publicznych. Nie zachowała się ani teczki pracy "Marleny", ani jej zobowiązanie do współpracy. Są zaś zapisy oficera prowadzącego Włodzimierza Lipińskiego i sześć dokumentów z lat 60., pod którymi podpisała się Dziedzic - w tym jej pokwitowania wzięcia pieniędzy od SB.

"Lipiński był osobą pani Dziedzic zafascynowany i tak się to potoczyło"

W poniedziałek b. oficer kontrwywiadu SB Leon Korepta zeznał, że w latach 60. w zastępstwie swego podwładnego Lipińskiego kilka razy spotkał się z Dziedzic, dla weryfikacji angażowania jej we współpracę - "o ile można to nazwać współpracą". Dodał, że doprowadził do jej wyrejestrowania, jako mało przydatnej. "Ona nie miała praktycznie żadnej roli; jako naczelnik sekcji oceniałem, że jej zarejestrowanie formalne jako TW było na wyrost" - oświadczył świadek.

"Lipiński był osobą pani Dziedzic zafascynowany i tak się to potoczyło" - zeznał esbek. Dodał, że jej kontakty z SB były "luźne" i można byłoby ją uznać najwyżej za tzw. kontakt operacyjny (mniej formalna forma związków z SB, m.in. bez wymogu podpisania zobowiązania do współpracy - PAP), bo miała kontakty z zagranicznymi dziennikarzami, a właśnie to zrodziło zainteresowanie kontrwywiadu. Świadek uważa, że Dziedzic prawdopodobnie nie podpisała zobowiązania do współpracy; nie było to zresztą konieczne. Ocenił, że była ona zainteresowana kontaktami z SB ze względów materialnych; preferowała jednak swe sprawy osobiste i nie była zainteresowana przekazywaniem informacji interesujących kontrwywiad - choć "werbalnie" zapowiadała, że je dostarczy.

Świadek nie pamiętał, by wykonywała ona zlecone zadania, choć "jakieś informacje od niej były, ale mało wartościowe dla kontrwywiadu", co spowodowało jej wyrejestrowanie. Przyznał, że uzyskał "jakąś informację od niej" o literacie Adamie Ważyku, ale nie pamiętał, o czym ona była. Potwierdził wzięcie przez nią pożyczki od SB i innych pieniędzy, choć nie mógł sobie przypomnieć, za co je dostawała. "Czasem daje się pieniądze awansem" - dodał esbek. Pokwitowania z akt sprawy uznał za "nietypowe", bo z reguły pisano w nich, za co agent dostaje pieniądze.

Inny świadek z SB Andrzej Mutrynowski (w SB "zabezpieczał" TVP) zeznał, że w latach 80., gdy Dziedzic wracała do TVP, zapoznał się z archiwami SB o niej. "Z tych akt nie wynikało, by pani Dziedzic współpracowała z naszą służbą; bardziej pozostawała w zainteresowaniu operacyjnym" - dodał. Według świadka, w aktach było "wiele plotkarskich informacji" - ich część esbek wymienił, za co sąd go upomniał. Dodał on, że nie widział wtedy zapisów o związkach Dziedzic z SB.



"Odniosłem wrażenie, że przy pobieraniu próbek pisma lustrowana maskowała swe możliwości pisarskie"

Także w poniedziałek biegły sądowy od pisma porównawczego Marian Kamiński zeznał, że analiza pokwitowań odbioru od SB 9 tys. zł, 60 dolarów oraz ponad tysiąca bułgarskich lewa wykazała, że wykonała je Dziedzic. Co do dwóch innych pokwitowań, biegły stwierdził, że nie można wykluczyć jej autorstwa. Analiza nie wykazała próby ingerencji, kopiowania czy montażu, a podpisy złożono - jak uznał biegły - spontanicznie.

"Odniosłem wrażenie, że przy pobieraniu próbek pisma lustrowana maskowała swe możliwości pisarskie" - dodał biegły. Według niego, nie chciała ona, by z jej pisma można było ją oceniać, co skomentował mówiąc, że chodzi tylko o badania porównawcze, a nie o stricte grafologiczne. Dziedzic replikowała, że od dawna pisze tylko dużymi literami, a nie używa małych. Biegły tłumaczył, że musi pobrać materiał napisany takimi literami, jak w aktach źródłowych. Indagowany przez obrońcę, przyznał, że pismo wraz z wiekiem autora zmienia "obraz graficzny", ale nawyki pisarskie pozostają niezmienne, a celem biegłego jest właśnie ich wyodrębnienie i analiza. "Żadna osoba nie złoży dwóch zupełnie identycznych podpisów" - dodał biegły.

Gdy w czerwcu sąd okazał lustrowanej przedłożone przez IPN pokwitowania pieniędzy, które miała otrzymać od SB, lustrowana powiedziała, że wszystko wskazuje na to, iż były one zmanipulowane. Dwa pokwitowania uznała za swe delegacje, gdy była z delegacją rządową w Paryżu na inauguracji lotniczego połączenia Air France z Warszawą oraz gdy udawała się na wczasy do Bułgarii. Pozostałe pokwitowania to zdaniem Dziedzic manipulacje, w których rozpoznawała ona tylko pojedyncze litery lub cyfry. Jak powiedziała, rozdała kilkadziesiąt tysięcy autografów, więc taka manipulacja jest możliwa.

Zeznawało też dwoje świadków lustrowanej, którzy mówili m.in. o działaniach SB w TVP. Po sześciogodzinnej rozprawie proces odroczono do 25 października. Obrona chce jeszcze powołać na świadków osoby występujące w aktach sprawy pod kryptonimami, które ma odszyfrować IPN.

"Nie zarabiałam tyle, ile byłam warta, ale na życie mi starczało"

Obrońca ponownie wniósł o utajnienie procesu, powołując się na "drastyczne i szkalujące" komentarze w internecie po poprzedniej rozprawie - mec. Andrzej Puławski złożył sądowi ich wydruki. Sąd oddalił wniosek, uznając, że komentarze internautów nie mają dla niego znaczenia.

Z akt sprawy wynika, że Lipiński (już nie żyje) miał jesienią 1957 r. zaproponować Dziedzic, by udzielała informacje o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Miała się ona zgodzić i przekazać "wiele informacji o charakterze operacyjnym", m.in. nt. Ważyka; pewnego obywatela USA; romansu koleżanki. W 1966 r. Lipiński uznał, iż Dziedzic nie ma możliwości dotarcia do cudzoziemców, którymi interesuje się SB, wobec czego współpracę zakończono. Dziedzic twierdzi, że SB miała te informacje z podsłuchu w jej telefonie. "Cała Warszawa rozmawiała wtedy o +Poemacie dla dorosłych+ Ważyka, o innych rzeczach też mówiłam ze znajomymi przez telefon. Ale nigdy świadomie nie mówiłam nic esbecji, choć w telewizji byliśmy tą esbecją poprzetykani" - mówiła sądowi.

Miała ona też dostać od SB 9 tys. zł pożyczki, którą zwróciła dopiero po czterech latach. Według prok. Jarosława Skroka z IPN, taka nieoprocentowana pożyczka z funduszu operacyjnego była rzadkością, wymagała zgody na "najwyższym szczeblu" i świadczy o znaczeniu współpracownika. Sama Dziedzic zapewniała, że "nie ma w jej świadomości", by przyjmowała jakąś pożyczkę. "Nie zarabiałam tyle, ile byłam warta, ale na życie mi starczało" - dodała, zapewniając, że nigdy nie brała pieniędzy "od obcych".



W okresie marca 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia

W drugiej połowie lat 60. Dziedzic była rozpracowywana przez SB, gdy związała się z dziennikarzem z Berlina Zachodniego, którego SB podejrzewała o związki z wywiadem Niemiec. W okresie marca 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia.

Dziedzic urodziła się w Kołomyi (dziś Ukraina). Pracę dziennikarską zaczęła w 1946 r.; pracowała m.in. w "Expressie Wieczornym" i w Polskim Radiu, a od 1956 r. w TVP. Stworzyła pierwszy talk-show "Tele-Echo", który prowadziła 25 lat (do kwietnia 1981 r.). Od 1983 do 1991 r. prowadziła "Wywiady Ireny Dziedzic".

Prawo do sądowej autolustracji ma dziś każdy, kto chce oczyścić się z "publicznego pomówienia" o związki ze służbami PRL (w latach 1999-2007 prawo to miały jedynie osoby pełniące funkcję publiczne). W tym trybie sądy uznały prawdziwość oświadczeń o braku związków ze służbami PRL m.in.: b. marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, b. minister finansów Zyty Gilowskiej, b. szefa Państwowej Komisji Wyborczej Ferdynanda Rymarza oraz b. prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika i b. sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika (obaj zginęli w katastrofie w Smoleńsku). Za agenta SB z lat 1969-77 uznano historycznego lidera KPN Leszka Moczulskiego. Ze swej autolustracji sami wycofali się rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego Małgorzata Niezabitowska i abp Stanisław Wielgus.