Debata polityczna ma w Polsce magiczną moc. Niemal każdy pamięta te, które wydają się momentami zwrotnymi historii. Wygraną Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem, czyli pierwszy telewizyjny triumf NSZZ „Solidarność”.
Porażkę Wałęsy z Aleksandrem Kwaśniewskim siedem lat później, czyli odzyskanie przez postkomunistów pełni władzy. I z ostatnich wyborów parlamentarnych – debatę Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim. Ceny jabłek czy ziemniaków odwróciły losy kampanii.
Czy niedzielna, a potem środowa debata Kaczyński – Komorowski też przejdą do historii? Wydaje się to wątpliwe. Takie błędy jednej czy drugiej strony jak w latach 90. już się nie zdarzają. Z kolei o powtórkę z 2007 roku będzie bardzo trudno, bo jednak marszałkowi daleko do talentów premiera Tuska. Ale najważniejsze jest to, że w żadnym z tych wypadków to nie debaty zmieniały koleje wyborów. Każda z tych słynnych była cegiełką poruszoną w wielkim murze. Taką, która go nie niszczy, a jedynie mocno narusza. By mur runął, potrzeba czasu. Po debacie Tusk – Kaczyński kula śniegowa poparcia dla PO turlała się jeszcze 10 dni. Tym razem tego czasu jest za mało. A na harakiri któregoś z kandydatów trudno liczyć.