No wiecie, żeby było tak jak w Niemczech, które mogą się chwalić swoimi samochodami albo w Korei Południowej, której część narodu nie wskaże na mapie, ale za pomocą jej produktów śmiga po Tinderze.
Niestety, rodzimą motoryzacją się nie pochwalimy – Jeremy Clarkson kiedyś powiedział o polonezie, że to auto pozwoliło mu zrozumieć, dlaczego Lech Wałęsa obalił komunizm – a najbliższe produkcji elektroniki nad Wisłą jest wypalanie kabli przez złomiarzy. Brak nowoczesnych produktów, które jednoznacznie byłyby kojarzone z Polską jest jednym z powodów, dla których promocja marki „Polska” jest tak trudnym zadaniem.
Tym większa szkoda, że zmarnowaliśmy szansę, jaką dają obchody 100-lecia niepodległości, a konkretnie zaangażowanie Polskiej Fundacji Narodowej (pomińmy na chwilę fakt, w jaki sposób to ciało zostało powołane, skąd ma pieniądze i na co je wydaje) w rejs Mateusza Kusznierewicza dookoła świata.
Szansa była tym większa, bo przez kilkanaście ostatnich lat w budowie jachtów staliśmy się globalną potęgą. I w tym tkwiła wizerunkowa szansa: już mamy produkt, który jest relatywnie rozpoznawalny, nawet jeśli nie jest masowy. Teraz wystarczyło go trochę „podpompować”: dać Kusznierowiczowi kasę na taki jacht made in Poland, jakiego jeszcze nie było: najszybszy, najlżejszy czy „naj” w jakimś innym, sportowym sensie. Konstrukcja, jakiej jeszcze świat nie widział.
Wtedy rejs biało-czerwonej jednostki nabrałaby wyjątkowego znaczenia. Każda wzmianka o wizycie polskiej załogi zawierałby informację, że zawinęli do lokalnego portu unikatowym statkiem, o niesłychanych parametrach, zbudowanym przez polskie stocznie. W domyśle kryje się informacja: wy też możecie taką u nas kupić! Takie informacje są jak krople drążące skałę; w końcu Japończycy też od razu nie zbudowali swojej marki na zagranicznych rynkach. Przez lata mieli pod górkę, więc powoli udowadniali, że ich konstrukcje nie mają się czego wstydzić.
Jak się okazuje, mniej więcej taki pomysł był w PFN rozważany, ale przepadł. Roman Paszke proponował rejs katamaranem polskiej konstrukcji. Rozumiem, że w grę wchodził czas – superjachtów nie buduje się ot tak, więc żeby zdążyć na stulecie niepodległości, nie było innego wyjścia, niż po prostu skombinować coś na szybko na rynku. Ale znów: obecna władza od samego początku mówi o tym, że polską gospodarkę trzeba wciągnąć na wyższy poziom, że poważną rolę w tym musi odgrywać państwo, obiecuje polskie promy, samochody elektryczne, szybkie pociągi i Bóg wie, co jeszcze, a przeoczyła projekt, który te wszystkie wątki wiązałby w jeden projekt.
Oczywiście, taki rejs można zorganizować również w późniejszym terminie. Tymczasem polscy stoczniowcy mogliby zaprojektować ultranowoczesny… kajak. Taki, jakiego jeszcze nie było. Gdyby jeszcze chęć przepłynięcia nim Atlantyku zadeklarował jakiś śmiałek, to uwaga całego świata jest gwarantowana, a promocja kraju – pierwszorzędna. Gdyby jeszcze tym śmiałkiem okazał się 71-letni emeryt, to przy okazji moglibyśmy promować polskiego, niezłomnego ducha (Poland – first to fight!).
Tak się składa, że takiego śmiałka już mamy. Nazywa się Aleksander Doba, ma 71 lat i trzy razy już pokonał kajakiem Atlantyk. Ostatnio wielki materiał popełnił o nim New York Times, więc Doba nie jest już anonimowym szaleńcem zza Żelaznej Kurtyny. Z lektury tekstu wynikało, że emerytowany pracownik Zakładów Chemicznych Police chyba ma ochotę na jeszcze jakiś wyczyn (polecam też dokument na jego temat „Happy Olo – pogodna ballada o Olku Dobie”, który zdobył nagrodę publiczności na Warszawskim Festiwalu Filmowym!), więc będzie potrzebował do tego sprzętu. Dotychczas pływał kajakami zaprojektowanymi specjalnie dla niego w Szczecinie, ale być może tą technologię – z odpowiednimi funduszami – dałoby się wprowadzić na wyższy poziom.
Wtedy wreszcie mielibyśmy ambasadora polskiej myśli technicznej, którego tak rozpaczliwie poszukujemy.