Nie mam problemu z tym, że Donald Trump odwołujący się w kampanii do wyborców, którzy wcale nie czują, by Ameryka wyszła z kryzysu, teraz kompletuje najbardziej majętny gabinet we współczesnej historii USA.



Ani z tym, że niektórzy jego członkowie mówią zupełnie coś innego niż Trump w kampanii (właściwie to nawet lepiej). Ani z tym, że to będzie najbardziej zmilitaryzowana administracja od wielu lat, bo patrząc na obecną bezradność USA na Bliskim Wschodzie, trudno nie pomyśleć, iż brakuje w niej dwóch-trzech byłych generałów, którzy nie patyczkowaliby się z terrorystami. Od biedy można nawet przejść do porządku dziennego nad tym, że jak na razie jest to także najmniej zróżnicowany etnicznie gabinet od niepamiętnych czasów .
Chciałbym dać Trumpowi i jego tworzącej się ekipie kredyt zaufania, ale jest w niej kilka osób, które powodują, że nie mogę. Sekretarz pracy, który walczy z regulacjami broniącymi pracowników?! Szef agencji ochrony przyrody, który staje po stronie wielkich trucicieli?! OK, amerykańscy pracownicy i przyroda – amerykański problem. Ale sekretarz stanu, co do którego są poważne wątpliwości, czy będzie realizował interes kraju, czy może wielkiego koncernu naftowego lub jeszcze gorzej, wielkiego mocarstwa, nie jest już problemem tylko amerykańskim. Niestety też naszym. I chciałbym wierzyć, że Trump układa Amerykę według swojej wizji, a nie kogoś innego.