Byłbym hipokrytą, gdybym z jednej strony mówił, że chcę rozdziału Kościoła od państwa, a z drugiej oczekiwał wsparcia duchownych. Kościół i państwo to dwa różne porządki - mówi Szymon Hołownia.
ikona lupy />
Magazyn DGP z 13 marca 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
To co, autoryzujemy ten wywiad?
Oczywiście. Jak zawsze zresztą, bo rozmawiamy chyba już trzeci raz?
Będzie pan zmieniał moje pytania, ubarwiał swoje wypowiedzi?
Znamy się od 20 lat, pracowaliśmy biurko w biurko, jesteśmy po imieniu, wie pani, że nie robię takich rzeczy…
Kandyduje pan na urząd prezydenta.
To jest fascynujące, że nagle wszyscy po 20 latach znajomości musimy przechodzić na pan, pani. Proszę zdecydować. Wywiad może być na ty, może być na pan. Wszyscy wiedzą, że ze mną nie ma żadnych problemów.
ikona lupy />
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / DGP
Tak pan o sobie myśli?
Proszę mi wymienić kogoś, kto ma ze mną jakiś problem.
No dobrze, to jeszcze raz: będzie pan zmieniał moje pytania, ubarwiał wypowiedzi?
Dwie dekady robiłem w słowie pisanym, proszę wybaczyć, ale zawsze dbam o nie jeszcze bardziej niż o formę mówioną. Nie demonizowałbym procesu autoryzacji.
Ja też od 20 lat w tym robię i wiem, że politycy chcieliby, by ich wypowiedzi pełne były złotych myśli. O panu też mówię.
Troszczę się o kulturę wypowiedzi, precyzję, jakość debaty publicznej.
Po co ta ironia?
To nie ironia. Dlaczego nie chcesz, wróć, nie chce pani pozwolić ludziom być lepszymi, nie chce pani pozwalać im zmieniać świata na lepsze.
Ta rozmowa zostanie uznana za niepoważną.
Spróbujmy poważnie.
Pan chciał kiedyś zawierzyć życie Bogu.
Dwukrotnie byłem w nowicjacie u dominikanów i dwukrotnie z niego występowałem. Raz przez dość poważną chorobę, drugi raz, bo zrozumiałem, że to nie jest miejsce dla mnie, że nie nadaję się do życia w strukturze, w której wszystko jest na dzwonek, a rytm dnia wyznacza seria sygnałów, po których trzeba precyzyjnie wykonać pewne czynności. Zawsze gdy o tym mówię, chciałbym opowiedzieć jakieś krwiste historie, o kryzysie, zwątpieniu, no ale nie mam co opowiadać. Jak czasem mawiają u mojej żony w wojsku: „podstawą zarządzania jest zmiana decyzji”. Od czasu nowicjatu zdarzyło mi się jeszcze kilka zawierzeń, decyzji, wyborów.
Chyba jednak nie ma co porównywać.
Oczywiście, że to różne poziomy, ale rodzina to też zawierzenie siebie komuś. Moja działalność w dwóch fundacjach, w których nadal ratujemy 40 tys. ludzi rocznie, to też jakiś rodzaj zawierzenia swojego życia drodze, która nas prowadzi. Rozumiem, że dla niektórych to może być tylko notatka w KRS, ale dla mnie to była zmiana życia.
Teraz pan postanowił zawierzyć życie ojczyźnie.
Ta decyzja jest na pewno czymś więcej niż pomysłem na rozwój kariery, na kolejne wyzwanie czy pracę.
Dlatego o to pytam. Jest podobna do decyzji z młodości?
Bóg to Bóg.
Oddanie, poświęcenie – o to pytam.
Jest w tym coś. Myślę, że wspólnym mianownikiem jest służba i ryzyko z nią związane. Sytuacja jest prosta – jeśli moi kontrkandydaci nie wygrają wyborów prezydenckich, to dalej będą marszałkiniami Sejmu, posłami, europosłami. Nic im się tak naprawdę nie stanie.
A pan nie wróci do TVN.
Zaryzykowałem wszystko. Nie chciałbym dodawać do tego jakiegoś męczeńskiego patosu, że się tak strasznie poświęciłem, bo ja naprawdę wierzę w sens służby, w robotę, która jest do zrobienia. Już to publicznie powiedziałem, ale powtórzę: w momencie zaprzysiężenia prezydent bierze ślub z konstytucją. I traktuję to poważnie. Jeśli biorę ślub, to wolałbym nie być skłonny do zdrad, testowania różnych rozwiązań na boku.
„Wolałbym nie być skłonny” – jaki to jest zachowawczy język.
Raczej kwiecisty. Próbuję go okiełznać. Powiem wprost: jeśli się przysięga, to się nie zdradza.
W zakonie pan nie wytrzymał.
Bo odkryłem, że to nie jest moja droga. I niczego tam jeszcze przysiąc nie zdążyłem, rezygnowałem zaledwie po kilku miesiącach.
Teraz też pan może odkryć, że to nie pana droga.
Z każdym dniem upewniam się, że to była dobra decyzja. Poza tym jestem dziś 44-letnim facetem, ze sporym bagażem doświadczenia, a nie poszukującym maturzystą. Wiem – bo to już robiłem – że warto przekraczać rubikon pomiędzy relacjonowaniem świata a jego tworzeniem. Takie przejście zmienia perspektywę. Zacząłem inaczej patrzeć na moich kolegów dziennikarzy, inaczej też postrzegam polityków, politykę i procesy, które nią sterują. Na początku było mi trudno. Za taką zmianę płaci się stresem, napięciem, poczuciem niezrozumienia, czasem niesprawiedliwości.
Spać pan nie mógł?
Zdarzało się.
Pił pan?
Czuję się jak na kozetce.
Pytam tylko.
Autoryzacja właśnie po to jest potrzebna, żeby zobaczyć ten znak zapytania przy pani wypowiedzi. Nie piję dużo alkoholu, a jeśli, to tylko w okolicznościach towarzyskich. Psychicznie wszystko to było naprawdę trudne, bo zaczęliśmy budować coś z niczego w bardzo krótkim czasie, w dodatku przy ograniczonych zasobach. Dziś widzę, że to zaczyna działać. Że może się spełni moje marzenie i nie zostawię mojej córce wyłącznie pełnej światłych myśli i felietonów biblioteczki, tylko lepszą Polskę. Ile mam jeszcze przed sobą? Trzydzieści lat? Najwyższy czas, żeby coś zrobić. Cieszę się, że polska konstytucja człowiekowi takiemu jak ja, który nie ma partii politycznej, a który potrafi zorganizować ludzi wokół wspólnego celu, daje taką możliwość.
Rozmawialiśmy w grudniu 2018 r. Mówił pan: „Na razie nie zamierzam uruchamiać swojego biernego prawa wyborczego, wystarczy mi czynne. Roboty mam huk. Książki, wykłady, dwie fundacje”.
O starcie w wyborach prezydenckich zacząłem na poważnie myśleć gdzieś w maju 2019 r., w sierpniu odważyłem się porozmawiać o tym z kimś innym niż żona.
Dalej mówił pan: „Miejsce, z którego dziś realnie zmienia się świat, to np. Bruksela. Dlatego dla mnie – w przeciwieństwie chyba do wielu moich rodaków – wybory do europarlamentu to jedne z najważniejszych, jakich muszę w życiu dokonać”.
Zmieniłem zdanie, choć po doświadczeniu pracy na trzech kontynentach wiem, że Unia Europejska to dziś bardzo ważne i skuteczne narzędzie do zmieniania świata. Tego kandydowania też nie wymyśliłem sobie sam. Miałem za sobą osiem lat jeżdżenia po Polsce, spotykania się z ludźmi, nawet do 200 spotkań w roku. Często słyszałem: „Niech pan pójdzie i coś zrobi, ile będziemy tak gadać”. Najpierw kwitowałem to żartem. Aż w którymś momencie postanowiłem się z tą myślą zmierzyć.
Znam tę historię. Często ją pan powtarza.
Powtarzam, bo tak było. I najpierw porozmawiałem z moją żoną.
Która szykuje się do wzięcia udziału w kampanii. Widzę to konfetti.
Nie stać mnie na konfetti.
To tylko papierki.
Które trzeba z czegoś zrzucić, ktoś to musi zrobić. Poza tym to nie jest w moim stylu. Rzeczpospolita Polska to nie Hollywood, a wybory prezydenckie to nie gala oscarowa. Polityk nie jest od tego, żeby mu ludzie mówili, jaki jest fajny, tylko żeby mówił ludziom, jacy oni są fajni i ile mają energii do działania. I jeszcze jedna ważna rzecz: moja żona jest żołnierzem, oficerem, nie może robić tego, co inne partnerki czy partnerzy kandydatów.
Nie może powiedzieć do pana: „Chodź, tygrysie”?
Myślę, że trzeba wielkiej miłości, by we mnie lub Władku Kosiniaku zobaczyć tygrysa. Miłość to wielka siła.
Wyśmiewa się pan z kontrkandydata.
Nie, skąd! To był fajny akcent, bardzo mi się podobał. Śmialiśmy się z żoną, że Tygrys zajęty, ale został jeszcze Prosiaczek, Kłapouchy. I kiedy ja do Uli mówiłem – testowo – „Pantero”, ona do mnie „Gepardzie”, to nasza dwuletnia Mania włączyła się do dyskusji, krzycząc: „Lwu!”. Może więc będziemy się do siebie zwracać per „Lwu!”.
Pana żona pytała dowódcę o to, czy może wziąć udział w kampanii?
Musiała go poinformować. I z tego, co wiem, otrzymała duże psychiczne wsparcie i od przełożonych, i od kolegów. Jako żołnierz nie może się angażować, ale jako Ula Brzezińska-Hołownia będzie. Jest niezależną osobą, ma w sobie siłę. Wie, czego chce i potrafi to wyegzekwować w niekonfliktowy sposób. Pamiętam, że gdy zaczynaliśmy rozmawiać o tym, że chciałbym zostać prezydentem Rzeczpospolitej, to jej pierwsze pytanie brzmiało: co mogę zrobić, jak ci mogę pomóc.
Jeśli zostałby pan prezydentem, to żona musiałaby przestać latać.
Zobaczymy. Praca mojej żony to też jej pasja. Nie żyjemy w monarchii, ale w republice, to kobieta powinna decydować, czy chce pracować, czy nie. Chyba że pyta pani o jej bezpieczeństwo. Cóż, historia pokazuje, że nawet prezydenckie samoloty nie zawsze są bezpieczne. To z kolei opowieść o tym, jak działało i jak w wielu aspektach nadal działa nasze państwo.
Dlatego pan w pierwszym spocie wyborczym żartował z katastrofy smoleńskiej?
To był błąd. Jestem ostatnią osobą, która chciałaby grać w polityce katastrofą smoleńską. Przeprosiłem.
Ktoś to panu zrobił specjalnie. Ma pan sabotażystę w sztabie?
To był bardzo gorący czas, bardzo dużo się działo. Rejestrowaliśmy komitet. Kartkę, na której było 15 nazwisk, członków tego komitetu, musiał podpisać każdy z tych członków. Wszyscy osobiście. Takie są przepisy. Trzeba było jechać pod Toruń do Janki Ochojskiej, do gen. Różańskiego w Lubuskie, do innych osób.
Mówiłam o spocie wyborczym.
Zleciliśmy go zewnętrznym producentom. Czytałem do niego tekst lektorski. Nie obejrzałem uważnie, moi ludzie też nie wyłapali. Słyszałem, że powinienem iść w zaparte, że de facto powinienem kłamać. A ja kłamać nie zamierzam. Słyszałem hasło: „wystarczy nie kraść”, proponuję inne: „wystarczy nie kłamać”.
Drugi spot wyborczy to przedstawienie pana żony. Rozumiem, że już na wszelki wypadek nie ma słowa o lataniu, niebezpiecznym zawodzie, który uprawia.
Od czasu, kiedy się znamy z Ulą, wśród kolegów latających na tym typie samolotu co ona było parę wypadków. I jedna tragedia. Moja żona też raz lądowała z kolegą bez silników, za co została odznaczona przez ministra obrony narodowej.
Którego?
Chyba przez ministra Macierewicza. Jak się później okazało, gdyby wtedy zdecydowali się katapultować, najprawdopodobniej by zginęli ze względu na wadliwy fotel katapultowy, który zabił później kapitana Krzysztofa Sobańskiego w Malborku (do śmiertelnego wypadku doszło 6 sierpnia 2018 r. podczas rutynowego lotu – red.). Wiem, co to znaczy dostać wiadomość: „Mnie nic się nie stało, nie mogę rozmawiać, oglądaj wiadomości”, a później dwie czy trzy godziny szukać po kanałach, co tak naprawdę się stało, bo nikt jeszcze nic nie mówi, a łączności nie ma. Teraz już wiem, dlaczego rodziny pilotów, ale też pewnie rodzin innych żołnierzy czy funkcjonariuszy, rozumieją się czasem bez słów.
W grudniu marszałek Tomasz Grodzki spotykał się z ambasadorem Rosji w Polsce. Rozmawiali o ściągnięciu wraka tupolewa do Polski.
Mija 10 lat od katastrofy smoleńskiej i wrak powinien być w Polsce.
Prezydent powinien o to zabiegać?
W naszym systemie robienia polityki prezydent jest m.in. od stosunków bilateralnych. Więc tak – powinien zabiegać.
Mówi pan po rosyjsku?
Mówię, nie biegle, ale mówię. Rozumiem wszystko, czytam.
Uważa pan, że trzeba rozmawiać o tym z prezydentem Putinem?
Tak. Zresztą myślę, że poza istotnymi różnicami moglibyśmy mieć też kilka wspólnych tematów – kultura, prawosławie.
Morderstwa dziennikarzy, przeciwników politycznych?
Nieprzestrzeganie praw człowieka w Rosji to nie jest wyłącznie wewnętrzna sprawa tego kraju. Kilka dni temu doszło do ekstradycji z Polski młodej Czeczenki. To absolutny skandal, bo nie brakuje przecież danych pokazujących, co może ją tam spotkać. Takie sytuacje nigdy nie powinny się zdarzać. Natomiast Rosja jest naszym sąsiadem i musimy mieć z nią relacje. A nie ułożymy ich chyba inaczej niż przez wzmocnienie naszej pozycji w Unii Europejskiej. Dla prezydenta Putina liczy się potencjał. Nie dobre intencje, nie historia, tylko potencjał. Nic więcej.
Kiedy Magdalena Ogórek kandydowała na prezydenta, chciała dzwonić do prezydenta Putina.
W polityce nie uprawia się pogawędek, tylko załatwia się sprawy. Jeśli będzie sposobność, chętnie porozmawiam z prezydentem Rosji, który – jak ostatnio słyszymy – będzie pewnie rządzić dożywotnio. Najpierw jednak chciałbym zrobić coś, czego nie umiał zrobić Andrzej Duda, a co jest dla nas pilniejsze: zbudować dobre relacje z prezydentem Ukrainy. Suwerenna Ukraina to nasza racja stanu.
Macie podobną show-biznesową przeszłość.
Mam poczucie, że z Zuzaną Čaputovą, prezydent Słowacji, też bym się dogadał, nie tylko dlatego, że tak jak ja była działaczką społeczną. Podobnie z prezydentem Emmanuelem Macronem, który po brexicie buduje sobie nową opowieść o przywództwie w Unii Europejskiej i wysyła sygnały o reaktywacji Trójkąta Weimarskiego. Nie możemy opierać naszej polityki zagranicznej wyłącznie na relacjach z Waszyngtonem Donalda Trumpa – bo z nikim innym tam kontaktów nie mamy – i kompletnie abdykować z roli w UE. Nowy prezydent Rzeczpospolitej będzie miał mnóstwo roboty, żeby powiązać nitki, które zostały porozrywane tym głośnym krzykiem, wstawaniem z kolan. Jesteśmy niesłuchani na zewnątrz, a głośni wewnątrz. Świat niczego się już po nas nie spodziewa. W czerwcu będzie szczyt Unii Europejskiej, na który Polska musi przywieźć trzy wielkie tematy: praworządność, sensowne wejście w ramy finansowe 2021–2027, kiedy dostaniemy kilkadziesiąt miliardów mniej z funduszy spójności, i musi przywieźć rozwiązania dotyczące klimatu, decyzję, czy dołączamy do Zielonego Ładu czy nie.
Prezydent w tych sprawach może tylko ocieplać wizerunek.
Prezydent podpisuje ustawy. Jeśli PiS przegłosuje dobrą ustawę, to ją podpiszę.
Prezydent Duda nie wszystko od razu podpisuje.
Bo często najpierw musi zapytać o zdanie szefa. I dlatego – jak stwierdził ów szef – jest prezydentem marzeń PiS, jest partyjnym prezydentem.
Ile miał pan oszczędności?
Bogu dzięki w ostatnich latach moje książki zaczęły się bardzo dobrze sprzedawać, miałem sporo zleconych wykładów, dysponowałem więc ok. 200 tys. zł. Wszystko poszło na budowę ruchu, pierwsze analizy, badania. Poprosiłem o wsparcie znajomych, kilkunastu przekazało mi darowizny do ustawowego limitu 4,9 tys. zł. W styczniu pieniądze się skończyły. Kiedy marszałek Witek zwlekała z ogłoszeniem daty wyborów, zastanawiałem się, jak to wszystko finansowo dopniemy, czy ruch, który buduję, dotrwa do startu kampanii. Gdy ta wreszcie ruszyła, zaczęliśmy obywatelską zbiórkę i też nie byliśmy pewni, czy ludzie dadzą na politykę. Na szczęście – zaczęli dawać.
Pan jest dobry w tzw. żebrach.
Wolę określenie „zbiórka obywatelska”. To organizacyjnie trudna rzecz, ale przywraca ludziom sprawczość, poczucie, że znów coś od nich zależy. Wziąć udział w sondażu wyborczym – to nic nie kosztuje, ale zrobić przelew na konto konkretnego kandydata na prezydenta to już zupełnie inna historia. W ciągu pierwszych dwóch tygodni zebraliśmy pierwszy milion złotych.
Brzuch panu urósł.
Gdzie urósł? Zrzuciłem przez tę kampanię pięć kilo.
Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, był pan szczuplejszy.
Mało prawdopodobne. Moja waga od lat oscyluje w przedziale 82–89 kg, aktualnie jestem na poziomie 84. Ale jeśli ktoś chciałby naprawdę schudnąć, to polecam mu kampanię wyborczą. Do 16 marca można zarejestrować komitet wyborczy, a do 26 marca trzeba przynieść 100 tys. podpisów i zarejestrować się jako kandydat. W tej chwili jest kilkanaście komitetów wyborczych. Ja już mam 100 tys. podpisów, ale zbieramy dalej. Żeby nie zatrzymać tej dobrej energii naszych wolontariuszy w całej Polsce. Po drugie, pewnie 10 proc. podpisów może być zweryfikowanych negatywnie przez PKW. Proszę pamiętać, że musieliśmy zrobić wszystko od początku. Kiedy otwierałem 15 naszych biur, nie mogłem uwierzyć, że to poszło tak szybko i sprawnie. Jestem pewien, że nie zrobilibyśmy tego z Warszawy.
Opłaca pan ludzi w terenie?
Wolontariuszy – nie. Zatrudniliśmy w tym tygodniu osoby do obsługi biur. To jest trzecia organizacja społeczna, którą buduję, i jestem zdumiony tym, ile w Polakach jest energii, która czeka na ukierunkowanie. Oni czują, że nasze państwo zmienia się w drużynę piłkarską, która zamiast trenować ogląda mecze sprzed 30 lat.
Prezydent nie zmienia państwa, nie wprowadza reform.
Prezydent, właśnie dlatego że nie jest premierem, może nadawać ton, zapraszać i premiera, i opozycję do wspólnego realizowania wizji. Przed nami cztery fundamentalne wyzwania cywilizacyjne, w obszarach bezpieczeństwa, środowiska, samorządności, solidarności, które będą się pogłębiać z roku na rok. A politycy w Polsce działają tak, jakby można było przyjąć uchwałę sejmową, która odroczy globalne ocieplenie.
Jest pan nowy w polityce. Ludzie oceniają pana wygląd jako polityka.
I dlatego garnitur i krawat stały się codziennością. Nie ucieknę od tego, choć nie najlepiej się czuję w takim stroju.
Nie o strojach mówię.
A o czym? Że mi oko ucieka, bo zdaje się, że kiedyś już poruszaliśmy ten temat?
Tak. Zresztą mnie też ucieka.
Mam tak od dzieciństwa, rodzice – choć niezamożni – wydawali fortunę, żeby coś z tym zrobić. Zostało mi, objawia się, gdy jestem zmęczony. Nie wydaje mi się jednak, żeby stanowiło to przeszkodę w przekonaniu 5 mln Polaków, że warto dać mi szansę wejść do II tury. Wygrywa w niej ten, kto zdobywa 9 mln głosów, spośród 30 mln uprawnionych.
To widownia na 180 stadionach narodowych. Wyobraża pan sobie te tłumy?
Nie muszę. Wystarczy mi, że w kampanii codziennie rozmawiam z kilkudziesięcioma nowymi osobami o naprawdę najważniejszych rzeczach. I wiem, że takich osób jest w Polsce bardzo dużo.
Wielu nie wie, jaki naprawdę pan ma stosunek do spraw obyczajowych, do pigułki dzień po, do aborcji, do małżeństw jednopłciowych.
Nigdy nie ukrywałem swoich poglądów w żadnej kwestii.
Tylko teraz je pan zmienia.
Nie zmieniam poglądów, zmieniam perspektywę. Prezydent to nie dyktator. Pewne rzeczy może przepuścić przez swój filtr, ale powinien przede wszystkim słuchać, co mówi społeczeństwo. Ile było zamieszania, ile było dymu, kiedy w wywiadzie w Onecie powiedziałem, że chciałbym wyrobić sobie zdanie na temat regulacji dotyczących pigułki dzień po. Jeśli Sejm zmieniłby obecną regulację, to podpisałbym ustawę, ale pod warunkiem, że do 18. roku życia ta pigułka jest nadal na receptę. Skoro leki hormonalne, antykoncepcja hormonalna są na receptę, to na receptę powinna być w przypadku osób małoletnich także antykoncepcja awaryjna.
Mówiłam o małżeństwach jednopłciowych.
Nie zmieniłem zdania w tej sprawie. Ewentualną ustawę w tej sprawie odeślę do Sejmu.
Siądzie pan naprzeciwko Pawła Rabieja i jego partnera Michała Cessanisa i im to powie?
Oczywiście, że powiem. Wytłumaczę im, że w takich sprawach nie można decydować jednym poselskim głosem, niech to uchwali trzy piąte, niech Polacy naprawdę pokażą, że chcą takiej zmiany. Chcę być prezydentem różnych Polaków, również tych, którzy mają zdanie inne ode mnie. I z nimi uczciwie rozmawiać.
Była blokada w TVN?
Na mnie?
Tak.
Była daleko idąca powściągliwość. Formalnie żadnej blokady nie było.
Edward Miszczak się mścił?
Skąd. Edward Miszczak nigdy nie zachowuje się w ten sposób. Domyślam się, że w stacji był jakiś rodzaj konsternacji i wycofanie się w związku z nieumiejętnością obsłużenia ponadstandardowej sytuacji. Oto nagle człowiek, który był jakoś związany z tą stacją...
„Jakoś”?
Nie byłem mocno związany z TVN.
Był pan gwiazdą popularnego show emitowanego co tydzień.
Przez trzy i pół miesiąca w roku. Wcześniej, kiedy byłem jednym z dyrektorów kanału Religia.tv, można było mówić o moich silniejszych więzach, w ostatnich latach już nie. W TVN – nie wiem, domyślam się – była pewnie konsternacja. Nie wszyscy do końca wierzyli, że ja tak na poważnie. Teraz już chyba wiedzą, że nie żartuję, tylko prowadzę poważną kampanię urealnioną podpisami Polaków. Przed nami debaty, spotkania programowe. Z badań i z rozmów wynika, że na mnie chcą głosować ci, którzy głosowali i na Dudę, i na Komorowskiego, i na Kukiza, i tacy, którzy nigdy nie głosowali.
Wszyscy na Hołownię?
Oby! Wybór kandydata, który jest pozapartyjny, pozwoliłby na nowoczesne uprawianie polityki i wyjście z lat 90., w których ciągle tkwimy. Pierwszego dnia kampanii położyłem na stole program i wizję, żeby ludzie mogli przeczytać i zgodzić się ze mną albo nie i dyskutować. Pokazałem cztery ważne dla mnie obszary, tydzień temu zaprezentowałem cztery wyborcze hasła.
Doradza panu kardynał Krajewski, jałmużnik papieża Franciszka?
Konrad trzyma się z dala od polityki.
To pana przyjaciel.
Tak, ale w bardzo wielu kwestiach mamy odmienne zdania. Na pewno w żaden sposób nie zaangażuje się w moją kampanię. Byłbym hipokrytą, gdybym z jednej strony mówił, że chcę rozdziału Kościoła od państwa, a drugiej strony oczekiwał wsparcia duchownych. Kościół i państwo to dwa różne porządki.
Marcin Prokop – szef pana biura prasowego?
Wydaje mi się, że Marcin Prokop ma tyle różnych kompetencji, że poradzi sobie poza Pałacem Prezydenckim.
10 maja przegrywa pan i co?
W tej chwili jestem skoncentrowany na osiągnięciu bardzo precyzyjnie opisanego celu. 24 maja nie będzie końcem tej przygody, tylko początkiem działań.
Partia?
Ruch obywatelski po to, żeby zmienić system, żeby partie wróciły na swoje miejsce, żeby Kościół i władza wróciły na swoje miejsca. Naprawdę nie idę się tłuc z tą ścianą, żeby mówić, jakiego mam pięknego guza, tylko żeby ją rozbić. Bo za nią jest naprawdę coś nowego. Intuicja podpowiada mi, że możemy się minąć z Małgorzatą Kidawą-Błońską o 3–4 proc. Teraz cały nasz wysiłek, żeby minąć się we właściwą stronę. Niemożliwe jest możliwe.