Bezkrytyczne podnoszenie zadłużenia publicznego wynika z lekcji, którą decydenci wyciągnęli z historii Japonii, próbującej podnieść się po pęknięciu bańki na rynku nieruchomości na początku lat 90. Tokio podjęło wtedy nieodpowiedzialne, quasi-keynesowskie działania stymulacyjne, które obejmowały to, co obecnie nazywamy niekonwencjonalną polityką pieniężną. Próbowano obniżyć stopy procentowe do zera, co się udało, a następnie do wartości ujemnych w ujęciu nominalnym. Sprawiło to, że pożyczanie stało się stosunkowo tanie, z czego korzystał rząd. I w końcu inne państwa odkryły tę samą możliwość.
A i owszem. Stało się to ok. 2000 r. Bankierzy centralni stwierdzili wówczas: „Aha, możemy uniknąć losu Japonii, jeśli zrobimy to, co ona, ale z wyprzedzeniem – czyli już teraz zaczniemy obniżać stopy”. I właśnie to obserwowaliśmy: stale rosnącą globalną bańkę zadłużenia, głównie w sektorze publicznym. Milton Friedman dorastał w epoce pieniężnego standardu towarowego, bankierzy centralni jego pokolenia rozumieli, że istnieją ograniczenia w polityce pieniężnej. Ale kiedy świat przeszedł na system waluty fiducjarnej – w 1971 r., gdy Nixon zrezygnował ze standardu złota – decydenci polityczni zaczęli zdawać sobie sprawę, że nie są już ograniczeni standardem towarowym. Arthur Burns, który był prezesem Fed w latach 70., wiedział, że w dziedzinie pieniądza trzeba być ostrożnym. Ale potem pojawili się młodzi, tacy jak Ben Bernanke. Badali grunt, obniżając wartość waluty, a tym samym umożliwiając rządowi zadłużenie się.
Jeszcze się nie zawalił. Choć już doświadczaliśmy chaosu. Na przykład w Grecji inwestorzy w końcu powiedzieli: „Nie będziemy dłużej finansować długu, chyba że otrzymamy ogromną premię”. Ta paniczna ucieczka kapitału spowodowała wzrost stóp procentowych i doprowadziła do poważnych korekt w kraju. W skali globalnej byliśmy blisko takich wydarzeń po pandemii, kiedy najpierw banki centralne zalały świat tanim pieniądzem, a potem niektóre podniosły stopy procentowe. Amerykanie podnieśli stopy, ale Japończycy czy Europejczycy nie. Wtedy właśnie byliśmy blisko sytuacji ukarania krajów o niskich stopach procentowych.
Gdyby naprawdę się tak działo, nie byłoby się czego obawiać. Ale takie założenie ignoruje historię, która pokazuje, że zawsze istniał międzynarodowy proces dostosowawczy. Teraz jest on wolniejszy, bo wszyscy jednocześnie robią te same głupoty, więc mogą nie ponieść konsekwencji. Niebezpieczeństwo pojawia się, gdy polityka przestaje być zsynchronizowana. Wtedy następują dostosowania. Niestety, Donald Trump i Jerome Powell znów prą do sztucznie niskich stóp procentowych, kierując się osobliwą wiarą w keynesowskie fantazje i nowoczesną teorią monetarną (MMT).
MMT brakuje podstaw teoretycznych, a jej zwolennicy nie mają wiedzy historycznej. Po prostu przywiązali się do starej idei i ubierają ją w nowe słowa. Promotorka MMT Stephanie Kelton nadaje tej teorii powagę. Jest znaną profesorką, dobrze opłacaną, rozchwytywaną. Oczywiście, urzędnicy państwowi ją uwielbiają, bo mówi im: „Nie martwcie się o dług, nie martwcie się o drukowanie pieniędzy, gdy wydrukujecie zbyt dużo, to zawsze możecie je ściągnąć z rynku poprzez podatki”. Ale historia pokazuje coś innego.
Nie. Kluczem do sukcesu są represje polityczne. Chiński system polityczny pozwala ograniczać dostęp do danych oraz powstrzymywać niepokoje społeczne. Część ich sukcesu wynika właśnie z tego. Jak mawiamy w ekonomii: nie ma prawdy, są tylko kompromisy. A kompromis w Chinach polega na tym: dajemy wam wyższy dobrobyt kosztem wolności politycznej. Singapur jest podobny, ale na mniejszą skalę. Kolejna część historii Chin wiąże się z zalewaniem rynków płynnością przez banki centralne na całym świecie. Kredyty napływały do gospodarstw domowych, przedsiębiorstw i instytucji. Ludzie mieli pieniądze do wydania, a większość z nich trafiła do firm zaopatrujących się w Chinach. Tak więc część sukcesu Chin wynikała z globalnej polityki banków centralnych, nawet jeśli nie było to zamierzone. Inną sprawą jest, że dług chiński finansuje co innego niż dług państw Zachodu. Finansuje coś namacalnego: infrastrukturę.
Na Zachodzie znaczna część wydatków publicznych przeznaczana jest na transfery, co oznacza „palenie” pieniędzy. To wynika również z różnic w systemach politycznych. Na przykład w Kalifornii projekt kolei dużych prędkości, rozpoczęty kilkadziesiąt lat temu, nadal jest tylko na papierze. A w Chinach nikt nie mógł zablokować wywłaszczania gruntów pod kolej.
A jaką mamy gwarancję, że UE – jako całość – nie powtórzy greckiego scenariusza? Ateny skorzystały z niższych stóp procentowych, ale rząd zmarnował tę szansę. Nie zainwestowano w infrastrukturę, tylko rozdano pieniądze, aby kupić głosy. Była to korupcja polityczna. Tak więc ten pogląd jest ahistoryczny i ma słabe podwaliny teoretyczne. Oczywiście, żadne ministerstwo ani bank centralny nie zatrudniłyby mnie jako doradcy. Bierze się tam ludzi, którzy odpowiednio reagują na bodźce. A rządowa zachęta jest jasna: promuj plany zwiększenia zadłużenia.
Odradzam, ale podejrzewam, że ostatecznie zniesiecie ograniczenie. Politycy będą to racjonalizować, sprowadzą najlepszych ekonomistów, aby wam wyjaśnili, dlaczego to rzekomo dobra rzecz. Ludzie tacy jak ja – lub ludzie tacy jak pan – którzy sprzeciwiają się temu pomysłowi, zostaną zmarginalizowani.
Musimy wrócić do początków współczesnej demokracji. Weźmy Stany Zjednoczone, pierwszą współczesną republikę demokratyczną. Demokracja miała być alternatywą dla monarchii, sposobem na uniknięcie arbitralnego sprawowania władzy. Chodziło o demokrację ograniczoną, w której rządy mogą robić tylko pewne rzeczy i nic więcej. Ale obecnie rządzący ignorują tę zasadę. Mówią: „Co ma wspólnego rok 1776 lub rok 1789 ze współczesnym światem?”. Ale problemy ubóstwa, wojny i podatków istniały również wtedy. Prawdziwym zamiarem ojców założycieli USA było uniemożliwienie przywódcom politycznym arbitralnego decydowania o tym, ile wydawać, ile pobierać podatków lub kiedy wypowiedzieć wojnę. Niestety, demokracja stała się grą w redystrybucję. Dzisiaj pijemy tequilę za pożyczone pieniądze, a kaca zostawiamy następnemu pokoleniu. Myślę, że sposobem na kontrolę długu jest przyjęcie zasady indywidualnej płatności: korzystasz z jakiegoś dobra – to płacisz; np. państwo buduje autostradę, ale za jej użytkowanie płacą osoby, które z niej korzystają, a nie cała populacja.
Pandemia była punktem zwrotnym. Obywatele byli przerażeni i akceptowali wszelkie decyzje władz. Wirus został wykorzystany jako podstawa propagandy mającej na celu wywołanie strachu. Politycy mówili: „To zabije wszystkich, musicie nam zaufać”. W rezultacie obywatele stali się niewrażliwi na nadmierne działania rządu – czy to inflację, czy to wprowadzanie lockdownów, czy to ograniczanie swobód. Klasyczne liberalne lub libertariańskie pomysły, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zostały zepchnięte na margines. Ludziom mówiono: „Po co martwisz się o wolność, skoro umrzesz, jeśli wyjdziesz z domu bez maski?”.
Biedniejsze kraje często nie mogą zaciągać długów, ponieważ nie ma realnego rynku dla ich papierów wartościowych. Ich waluty nie są wymieniane, a jeśli emitują długi na rynku międzynarodowym, muszą to być długi w dolarach, euro, jenach, a obecnie nawet juanach – i to z wysoką premią. Jeśli Ghana emituje dług denominowany w dolarach z oprocentowaniem 15 proc., inwestorzy nadal wątpią, czy będzie w stanie go spłacić. Tymczasem amerykańskie obligacje skarbowe są oprocentowane na 2 proc., ale inwestorzy wierzą, że zostaną spłacone. Tak więc biedniejsze kraje są wykluczone z rynków długu nie dlatego, że nie chcą zadłużenia, ale dlatego, że nie są w stanie go spłacać.
Jest w tym pewna ironia, bo przecież po wojnie z 1812 r. Brytyjczycy spłacili swoje zaległości. W tamtym czasie rządy postrzegały spłatę długów jako obowiązek. Później jednak zdały sobie sprawę, że mogą gromadzić więcej długów i uniknąć kary poprzez podnoszenie podatków lub absorbowanie kosztów. Efekt? Spadek zaufania do państwa. Na przykład w USA istniała kiedyś kultura przestrzegania przepisów. W latach 50. uchylanie się od płacenia podatków było nie do pomyślenia. Mój sąsiad został skazany za uchylanie się od płacenia podatków i przez to nikt nie chciał nawet rozmawiać z jego córkami. Przenieśmy się o pokolenie do przodu: mój ojciec, biznesmen, powiedział kiedyś: „Wstaję rano, żeby oszukiwać w podatkach”. Tak się dzieje, gdy rządy przekraczają swoje uprawnienia i wydają więcej, niż zgadzają się na to obywatele. Budowanie imperium wiąże się również z bankami centralnymi. USA nie miały stałej armii aż do I wojny światowej. Amerykanie sprzeciwiali się jej. Sprzeciwiali się również bankowi centralnemu. Dzisiaj mają jedno i drugie, a jedno finansuje drugie. Bez banku centralnego prawdopodobnie nie można by sfinansować stałej armii, a bez niej nie można by utrzymać imperialnej ekspansji.
Ale już była. Dwukrotnie. Roosevelt jednostronnie zmienił warunki umowy, łamiąc daną obywatelom obietnicę wymiany dolarów na złoto. Nixon zrobił to samo wobec innych rządów, gdy dolar stał się pieniądzem fiducjarnym. Pamiętajmy, że waluta fiducjarna jest długiem. Jest ona aktywem dla nas, ale zobowiązaniem dla emitenta. Stany Zjednoczone są więc już seryjnym niewypłacalnym dłużnikiem.
Bo jest deweloperem. Ironią losu jest to, że ojcowie założyciele USA wyobrażali sobie, że politycy będą zwykłymi obywatelami – rolnikami lub biznesmenami – którzy będą pełnić swoje funkcje tymczasowo i wracać do dawnego życia. Rozumieli, że rząd nie powinien robić zbyt wiele. Jednak obecnie w Europie i Stanach Zjednoczonych politycy są profesjonalistami. Nigdy nie pracowali poza rządem lub uniwersytetami. Są odizolowani od realiów prywatnego biznesu, bankructwa lub regulacji.
Trump jest inny. W przeciwieństwie do pracowników rządowych, którzy tylko przetwarzają podatki, on faktycznie je płacił. Miał do czynienia z regulacjami. Ale pochodząc z Nowego Jorku, jest skażony, bo Nowy Jork jest skorumpowany. Deweloperzy muszą przekupywać związki zawodowe i polityków, aby przetrwać. Trump widział brzydką stronę rządu i biznesu na własne oczy.
Dolary były dla niego siłą napędową świata. To ukształtowało jego obsesję na punkcie przepływów pieniężnych.
Dla niego cła są pokazem siły: „Nadal jesteśmy najważniejszym graczem i możemy was zrujnować, jeśli nie będziecie posłuszni”. Nie sądzę jednak, aby Trump miał stałe przekonania ekonomiczne. Jest pragmatyczny według własnych standardów, ale nikt nie wie, jakie to są standardy. To powiedziawszy, trzeba podkreślić, że z jego polityki celnej wyniknęły dwie dobre rzeczy. Po pierwsze, demokraci – którzy tradycyjnie popierali graniczne opłaty – teraz się im sprzeciwiają. Po drugie, zwykli ludzie wiedzą teraz, czym są cła. Rok temu, gdyby zapytać o to kelnera, nie miałby pojęcia. Dzisiaj, dzięki Trumpowi, wiele osób ma przynajmniej ogólne pojęcie na ten temat.
Nie sądzę, aby Trump miał długoterminowy plan. Otacza się ludźmi, którzy popierają jego aktualne poglądy, a gdy zmienia zdanie, pozbywa się współpracowników. Jedyną dobrą rzeczą jest to, że wiele sił mu się sprzeciwia, ograniczając jego zdolność do wyrządzenia szkód. Mam nadzieję, że Sąd Najwyższy uchyli jego rozporządzenia wykonawcze dotyczące ceł.
W takim przypadku cła nałożone dekretem winny automatycznie zniknąć. Zazwyczaj podatki i cła leżą w gestii Kongresu, a nie prezydenta. Trump próbował wykorzystać uprawnienia nadzwyczajne, aby uzasadnić swoje działania. Jeśli SN je zakwestionuje, Trump powie: „Cóż, chociaż próbowałem”. W ten sposób zadowoli związki zawodowe, które chcą ceł i których głosy są mu potrzebne.
W pewnym sensie postrzegają go jako jednego z nich. Kiedyś przymilali się też do Bidena, ale w przypadku Trumpa dostrzegają podobieństwa. „Gram w golfa, tak jak ty. Zrobiłem fortunę w sektorze prywatnym, tak jak ty”. Jednak, jak ostrzegał Adam Smith, kiedy biznesmeni się spotykają, często dochodzi do ich zmowy, ustalają ceny, organizują dotacje lub lobbują na rzecz specjalnych przywilejów.
Dokładnie. Dotacje na rozwój sztucznej inteligencji, elektrownie i inne inwestycje. Zachęty mają znaczenie. Kiedy rządy oferują dotacje, ludzie z nich korzystają. Prawdziwe pytanie brzmi: kto jest winny tej sytuacji? Czy przedsiębiorstwa, które przyjmują zachęty, czy rząd, który je stworzył? Moim zdaniem winę ponosi rząd. W tym przypadku Trump lub jego gabinet. Demokracja nie została wymyślona po to, aby rozdawać. Miała ona na celu ograniczenie arbitralnej władzy politycznej.
Okno Overtona uległo przesunięciu – ludzie inaczej już uzasadniają opodatkowanie. Zatarło się historyczne zrozumienie tego, czym miała być demokracja: ograniczoną władzą. To samo dotyczy banków centralnych. Można mieć przecież bank centralny bez przyznawania mu monopolu na emisję waluty. Historycznie rzecz biorąc, jeśli emitowano papierowe pieniądze, trzeba było je zabezpieczyć złotem lub srebrem. Jeśli ludzie chcieli wykupić pieniądze, otrzymywali je. Dzisiaj mówi się: „Oto więcej papierowych pieniędzy”. Jeśli odmówisz, powiedzą: „Oto jeszcze więcej papieru”. Dlatego monopolowe banki centralne i przepisy dotyczące prawnego środka płatniczego stanowią taki problem.
Tak mówi teoria keynesowska. Bankierzy centralni uważają, że jeśli wzrost jest niewystarczający – cokolwiek to znaczy – należy obniżać stopy procentowe. Ale skąd wiadomo, do jakiego poziomu? Dlaczego celem jest inflacja na poziomie 2 proc., a nie 2,1 proc.? Albo 3 proc.? Liczby te są wzięte z powietrza, ale ludzie akceptują je, jakby były boskimi przykazaniami. A sam PKB to propaganda. Politykom przestaje zależeć na PKB, gdy tylko zostaną ponownie wybrani. Teoria wyboru publicznego jasno to pokazuje: jednostki są zainteresowane własnym interesem, niezależnie od tego, czy są politykami, czy nie. Dbają o siebie, swoje rodziny, swoje partie, swoją przyszłość – a nie o dobrobyt narodu.
Tak, ale proszę pamiętać: PKB to szacunek, nie boskie objawienie. Jednym z jego składników są wydatki rządowe. Czy rząd naprawdę poprawia jakość naszego życia? PKB traktuje wydatki rządowe tak, jakby tworzyły bogactwo, a to złudzenie. Wzrost PKB jest dobry, gdy napędza go sektor prywatny. Weźmy Argentynę: odnotowała ponad 5-proc. wzrost PKB przy jednoczesnym ograniczeniu wydatków rządowych. Oznacza to, że sektor prywatny rozwijał się szybciej. Wzrost sektora prywatnego to lepsza miara prawdziwego tworzenia bogactwa. Rządy nie tworzą bogactwa ani miejsc pracy – opodatkowują jedną grupę, aby dać drugiej. Efekt netto jest zerowy lub ujemny. Powinniśmy skupić się na tworzeniu bogactwa, a nie na PKB. Na przykład import zawsze poprawia naszą sytuację – pozwala nam kupować tańsze towary, co często zmusza lokalnych producentów do poprawy jakości. Smith zwrócił na to uwagę w opozycji do merkantylizmu. Keynes jednak ożywił idee neomerkantylizmu pod nowymi nazwami. Był genialny, ale nie był rozsądnym ekonomistą. Jego zwolennicy stworzyli modele, które przyniosły im Noble, ale ignorowały historyczne realia gospodarcze. ©Ⓟ