Na płycie „Radio Edit” śpiewasz utwory napisane przez żonę. Przenieśliście rozmowy przy domowym stole do piosenek?

Dotykamy relacji damsko-męskich, ale głównie w uniwersalnym wymiarze. Przeniknęło tutaj trochę prywatnych historii z naszego życia – skrawki rozmów czy refleksji, które płyną z nurtem codzienności. A co do wkładu Oli, kto zna lepiej człowieka niż druga osoba, z którą dzieli życie? Ola jest do tego dyplomowaną psycholożką, ma więc naukowe narzędzia do rozkodowania drugiego człowieka. To przydatna umiejętność, a w połączeniu z literackim talentem do tkania słów w kompletne, zwarte i fajne historie, dała ciekawe efekty w piosenkach. Musiałem się nieźle natrudzić, żeby te zgrabne opowieści współgrały z niezbyt prostą materią muzyczną.

Niezbyt prostą, ale nadal piosenkową?

Wychowywałem się na skomplikowanych harmoniach. Weźmy utwór „After the Love Has Gone” Earth Wind and Fire, który świetnie oddaje to, o czym mówię – te barwy dźwiękowe, skosy harmoniczne. Mnie takie rzeczy zawsze pociągały, bo przepięknie oddawały emocje. Oczywiście nie umniejszam prostym piosenkom – często proste rzeczy najtrudniej napisać, a jeszcze trudniej później zagrać – jednak mnogość utworów zbudowanych na tych samych czterech akordach mnie osobiście nuży. Wolę rzeczy bardziej złożone.

Dużo ryzykujesz, bo nie ma pewności, czy to się spodoba mediom, a na końcu – słuchaczom.

Trzeba dać im szansę. Czytałem niedawno artykuł na temat rynku muzycznego w Azji i jestem pod wielkim wrażeniem Japończyków. Oni umiłowali jazz, choć nie mają w tym gatunku wielkich dokonań. A dlaczego się w nim zasłuchują? W miejscach publicznych jest odtwarzana taka muzyka. Mało tego, Japończycy doszli do wniosku, że cały ten cyfrowy świat z piosenkami ze Spotify, nie jest im potrzebny do szczęścia. Zaczynają z powrotem gromadzić płyty, fani robią zakupy w sklepach muzycznych. Pewnie to nie będzie dominujący trend, ale widać próbę podważenia dogmatów cyfrowych – ludzie znów produkują kasety magnetofonowe i walkmany. Poszukują innego kontaktu z muzyką. Pandemia pokazała, że potrzebujemy przyrody, trawnika pod stopami, cienia pod drzewem...

Widzisz paralelę między ucieczką przed COVID-19 na łono natury a wyszukiwaniem muzyki poza algorytmami platform cyfrowych?

Kultura proponowania bardziej wymagających dźwięków musi pozytywnie wpływać na rozwój człowieka. Ona go uwrażliwia, nawet na zakupach w centrum handlowym, jak w przypadku Japończyków. Trudniejsza muzyka znajduje odbiorcę – i to jest fakt. Ja tylko dodam, że nie można nie doceniać ludzi.

A oni ciebie doceniają?

Od ponad 30 lat gram muzykę uważaną za niepopularną i przez cały czas wyprzedaję sale koncertowe. To znaczy, że ten odbiorca, o którym słyszałem dawno temu, że go podobno w Polsce nie ma, jednak jest. Ktoś po prostu nie docenił inteligencji emocjonalnej i muzycznej polskiego słuchacza.

A może to temat zastępczy? Po prostu mamy kilka rynków muzycznych i dla każdego jest coś miłego?

O, mamy ich mnóstwo. Działa potężny rynek muzyki heavymetalowej, która cieszy się dużą atencją na całym świecie. Mamy niesłabnący popyt na disco polo, bo ludziom taka piosenka jest potrzebna – przy niej się bawią i odpoczywają. Do tego dochodzi pomijany przez lata rap.

Gdzie jest więc miejsce dla ciebie? Na nowej płycie nagrałeś długie, barwne, bogato zaaranżowane utwory. Tak się dzisiaj nie gra, wiesz o tym?

Wiem.

Masz z tym problem?

Nie mam. Jeżeli ze swoją „trudną muzyką” przez cały czas trafiam do słuchaczy i człowiek chce ze mną spędzić dwie godziny na koncercie, to jestem ukontentowany. Dwa tysiące osób pod sceną to nie może być przypadek ani błąd statystyczny. W dobie tak potężnej ilości muzyki podobnej do siebie ludzie szukają wciąż czegoś innego. Ile razy można jeść tylko ziemniaki i surówkę? Czasami chcesz posmakować kuchni fusion.

A ty przeprowadzasz kuchenne rewolucje?

Moja piosenka nie jest fast foodem. Może to zabrzmi zbyt górnolotnie, ale naprawdę czasami potrzebujemy wykwintnych dań. Lubimy eksperymenty, smakować coś innego. Mam kontakt z młodymi ludźmi. Pokazują mi artystów, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Taki człowiek ma zaledwie tysiąc odsłon na YouToubie, a robi rzeczy znakomite.

Tytuł twojej płyty jest przekorny. „Radio Edit”, czyli przycinanie piosenek pod radiowy format, to coś, co wielu artystów robi z bólem serca. A ty nagrałeś piosenki, które nie poszły pod nóż.

Ciachanie piosenek dotyczy singli. Kompletnie nie umiem dokonywać wyboru, która piosenka ma pilotować płytę i pociągnąć ją w mediach. Ogromnym zaskoczeniem było to, że słuchacze wskazali na „Układ otwarty” – numer z dużą liczbą akordów. Fajne zaskoczenie. I wiesz, co się stało? Przycięliśmy go do niecałych 3 min. (śmiech) Zastanawiałem się, czy da się to skrócić bez szkody dla piosenki. Właściwie tak, ponieważ jest powtarzalny refren i powtarzalna zwrotka, nie ma żadnego „bridge’u”.

Uciąłeś piosenkę, bo wiedziałeś, że nie będzie bolało?

Jak zbierałem pomysły na płytę do folderu w komputerze, pomyślałem sobie: „To mogłyby być radiowe piosenki”. Po chwili przyszło otrzeźwienie: „Tak, ale 30 lat temu”. Na szczęście nie muszę gonić króliczka. Nie mam potrzeby wstrzeliwania się w panujący trend albo szukania modnych brzmień. Mody mają to do siebie, że przemijają.

Dla kogo jest ta muzyka? Na filmie promującym album „Radio Edit” żartujesz, że dla szpanerów i kolekcjonerów. Masz wyznawców?

Poluzjanci dochowali się wiernych fanów. Pamiętam nasze początki w drugiej połowie lat 90. Miałem 20 lat, sam wyprodukowałem płytę, nie mając pojęcia o produkcji. I album miał fatalne recenzje. Opinie o piosenkach podcięły mi skrzydła. Utwierdziłem się w przekonaniu, że nie będę miał dla kogo grać. Po kilku latach odezwał się z Poznania właściciel klubu Piwnica 21 i powiedział, że chciałby ściągnąć Poluzjantów na koncert. Grzecznie go uprzedziłem: „To nie jest zespół, który sprzeda bilety na koncert”. A on: „Ale ja te bilety już sprzedałem”. Fani zebrali się w grupę kilkuset osób i kupili wejściówki.

Płyta rozeszła się sama; sama trafiła do ludzi. Wtedy uwierzyłem, że nie potrzebuję wsparcia komercyjnych stacji radiowych.

Moja muzyka nigdy tam nie gościła, bo utwory za długie, za trudne. A bez wsparcia wielkich mediów znajdują odbiorców. Teraz robię kolejne rzeczy, bo mam poczucie upływu czasu. Stwierdziłem, że nie będę odkładał nowej muzyki na następną dekadę. Jak mi się coś uzbiera, spróbuję to zarejestrować, wypuścić i niech sobie żyje wśród ludzi. Dłużej, krócej – sami zdecydują.

„Wciąż nie wierzę w PESEL na papierze” – to twoje słowa z najnowszej płyty.

Bo to prawda, ale jak patrzę w lustro, widzę siwą gębę. Jakiś czas temu ktoś mi powiedział bardzo piękne zdanie, które ze mną zostało. Rozmawialiśmy o wyjazdach narciarskich – uwielbiam narty, jak tylko mogę, jadę, bo to mi czyści głowę. A jestem dość sprawnym narciarzem. I zawsze sobie obiecuję: „No dobra, jak nie w tym roku, to w następnym”. I ten ktoś mówi: „No ale wiesz, że już musisz zacząć planować zimowe wyjazdy, bo one są policzalne”. A ja na to: „Czekaj, jak to? Co to znaczy policzalne?”. On: „Za chwilę skończysz 50 lat. Ile wyjazdów ci zostało? 20?”. No tak, coś w tym jest.

I to jest postanowienie na najbliższą zimę?

Nie czuję się serialowym 40-latkiem. Mam jeszcze energię. Żona mnie dopinguje: „Kiedy, jeśli nie teraz?”. Ale przecież wiele kobiet stopuje mężów w średnim wieku: „Co się będziesz wygłupiał?”. I oni się „nie wygłupiają”. A czasu coraz mniej. Jednocześnie czekałem na ten moment – od dziecka czułem, że moje życie zacznie się po trzydziestce. A najbardziej nie mogłem się doczekać, aż osiwieję. Długo byłem niedojrzały. Moi koledzy już w wieku dwudziestu kilku lat wiedzieli, czego chcą od życia, a ja czułem, że to się u mnie rozstrzygnie później.

Poluzjanci na nową płytę czekali przez 13 lat, a twój poprzedni solowy album ukazał się 8 lat temu. Ludzie promują na YouToubie singel za singlem, a ty, człowiek świadomy upływu czasu, wszystko odwlekasz. Nie masz tego sobie za złe?

Nie. Nauczyłem się wiele lat temu słuchać swojego głosu wewnętrznego i tego, co mi podpowiada instynkt. Wszystko sprowadzało się do jednego bardzo banalnego zdania: „Nie lubię robić rzeczy, których nie lubię robić”. Jeżeli ktoś mi mówił, że powinienem czymś się zająć, a ja czułem niechęć, to odpuszczałem. Albo popracowałem przez moment i przeskakiwałem z projektu do projektu. Nie miałem wyrzutów sumienia, że leniuchuję.

Wszystko przychodzi ci bez trudu?

Nie o to chodzi. Miałem okres w życiu, gdy non stop zasypiałem. A jeździłem wówczas w trasy koncertowe z Bernardem Maselim. Pamiętam wielotygodniowe ciągi – poranna pobudka, śniadanie, jazda busem i drzemka. Budziłem się, jak dojeżdżaliśmy na miejsce, wypakowywaliśmy graty, do klubu, na próbę, a po próbie do garderoby i zapadałem w sen. Benek budził mnie na kwadrans przed koncertem. Wychodziłem na scenę w świetnej formie, grałem, a po koncercie znów byłem senny. I tak przez kilka miesięcy. Mój organizm jest specyficzny, ja się temu poddaję, słucham, co mi w środku gra. Dlatego niczego nie przyśpieszałem w życiu. Czułem, że te klocki powskakują we właściwe miejsca w odpowiednim momencie.

Czy śpiewanie piosenek Zauchy i Sinatry nie było mimo wszystko stratą czasu? Wskakiwałeś w cudze buty i nie kreowałeś własnej roli. Czułeś niedosyt?

Nie. Dużo się nasłuchałem cennych rad: „Słuchaj, postaw na siebie”. „Zacznij robić karierę solową”. W drugiej połowie lat 90. nagrałem „Małe szczęścia” dla Roberta Jansona. Wielki hit, mogłem natychmiast wskoczyć na wysoką półkę śpiewających gwiazd popu.

I dlaczego to się nie wydarzyło?

Równolegle dostałem propozycję dołączenia do składu The Globtrotters. Nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Wiedziałem, że to będzie szkoła życia w gronie wybitnych muzyków. Zagraliśmy ponad 800 koncertów w najbardziej ponurych klubach jazzowych w całej Polsce. Znam te garderoby, gdzie jedynym miejscem do siedzenia było odwrócone wiadro do zmywania podłogi po rozlanym piwie. I gdy słyszałem zarzut, że rozmieniam się na drobne, zawsze odpowiadałem: „Ale ja tak chcę, mnie jest z tym dobrze”. Wolałem próbować różnych rzeczy z różnymi ludźmi, niż nagrać trzy płyty z 10 przebojami i grać je do końca życia.

Są artyści, którzy to sobie chwalą.

Po pierwszej płycie Poluzjantów, która nie okazała się sukcesem, przyszła chwila zwątpienia. OK, czyli ta muzyka nie trafia do ludzi.

Miałem trudny okres, trwało to kilka miesięcy. I nagle dostaję telefon od Ewy Bem. Dzwoni, że zna płytę Poluzjantów, nie może się nachwalić.

Pyta, czy zgodziłbym się napisać teksty na pół jej następnej solowej płyty. A kto będzie pisał drugą połowę? Kayah! I Kayah pisze pół płyty, a ja drugie pół. Produkujemy każde swoją część, Ewa Bem dostaje Fryderyka. Kolejne fantastyczne doświadczenie. Ja to uwielbiam. Jest mi z tym dobrze, że mogę zaśpiewać numery Zauchy, Sinatry, zagrać kawałki Michaela Jacksona w oprawie symfonicznej czy piosenki świąteczne z Justyną Steczkowską.

Czyli chcesz sobie sprawiać frajdę muzyką, a czy to sprawi przyjemność publiczności, to już jest sprawa publiczności?

Wprowadziłem w Poluzjantach jedną zasadę: musimy mieć swojego akustyka, jeździć w trasy z naszym człowiekiem, który zna ten zespół i jego brzmienie. Nie możemy pracować z przypadkowymi ludźmi – nie dlatego, że nie są zdolni, tylko dlatego, że mogą nie podzielać naszej filozofii grania. Bardzo mi zależy na słuchaczach – właśnie dlatego. Chcę, żeby ludzie przychodzili na koncert i odczuwali przyjemność, słysząc każdy detal w naszej muzyce. Może dzięki temu będą wracać na nasze spotkania.

Jesteś jurorem w „The Voice of Poland”, masz swoją drużynę, szukasz talentów. Czy dobierając im ambitniejszy repertuar, chcesz poniekąd wyedukować telewidzów i namówić do ucztowania przy piosenkach?

Miałem taki plan, że jeżeli wejdę do programu, to nie będę udawał kogoś, kim nie jestem. Ja tak nie umiem. Chciałem przekazać kawał wiedzy estradowej. Dzielę się doświadczeniem, którego uczestnicy nie mają, no bo skąd mogą mieć? Nie chodzi o to, aby się popisywać, że śpiewam lepiej, i kazać ludziom równać do tego poziomu. W ogóle nie o mnie chodzi. Jeżeli uda się sprawić, że reflektor przesunie się z trenerów z powrotem na uczniów, to będzie mój sukces. I to się chyba udaje. Widzowie znowu zaczęli bardziej kibicować uczestnikom niż jurorom.

Czy obecność w telewizji rzutuje na twoją działalność artystyczną, a ludzie, którzy nie słuchali twoich piosenek, znają chociaż twoją twarz?

Wzrosła moja rozpoznawalność na stacjach benzynowych. Przyjeżdżam, tankuję, podchodzi człowiek i mówi: „Ja pana kojarzę! Pan gra w jakimś serialu”. (śmiech)

A później napisze na Facebooku, że ten Badach nie śpiewa przebojów. Takie recenzje są bolesne?

Artysta ma potrzebę wyrzucenia z siebie myśli i emocji. Jednym ludziom się to spodoba, drudzy cię zmieszają z błotem. Jest w tym pewien paradoks – robisz sobie dobrze, wydalasz emocje, oczyszczasz wnętrze, a potem dostajesz nową dawkę opinii od ludzi, które mogą być trudne do zniesienia. I zadajesz sobie pytanie, właściwie po cholerę to zrobiłem? Żeby teraz zderzyć się z oceną, często bardzo negatywną i niesprawiedliwą? Już to przetrawiłem.

Jestem gotowy na gorzkie słowa pod adresem moich piosenek. Jeśli ktoś powie, że mu się nie podobają, ma do tego prawo.

Ty też musisz oceniać – uczestników w programie. To komfortowe?

Jestem wychowankiem klasycznego szkolnictwa muzycznego, gdzie i profesorowie, i koledzy, i ja sam byliśmy nauczeni skupiania się na tym, co poszło nie tak. Wyłapujemy błędy, bo dzięki temu jesteśmy w stanie iść do przodu. Obecnie staram się koncentrować na rzeczach pozytywnych i takie uwagi przekazuję uczestnikom.

Ale nie dlatego, że jesteś taktowny?

Jestem taki sam w telewizji i na koncertach. Pełnię funkcję usługową. Wychodzę na scenę i zabawiam ludzi. Artystą jestem na drugim miejscu. Fajnie, jeśli dotrę do kogoś głębiej i piosenka go poruszy. Miejmy jednak na względzie, że – jak mawia prof. Maseli – naszą rolą jest sprawić, aby ludzie przez dwie godziny zapomnieli o kredycie we frankach. ©Ⓟ