Z Chelsea Follett rozmawia Sebastian Stodolak
„Nie bez przyczyny historyczne centra postępu stanowiły miasta, mimo że zdecydowana większość ludzi, którzy kiedykolwiek żyli, mieszkała na obszarach wiejskich”. To zdanie z pani książki. O jakiej przyczynie mowa?
ikona lupy />
Chelsea Follett, redaktor naczelna HumanProgress.org, autorka książki „Centers of Progress: 40 Cities That Changed the World” / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe

Jedno słowo: ludzie.

Na wsiach też mieszkają ludzie.

Ale w rozproszeniu. Nie wchodzą ze sobą w tak dynamiczne interakcje jak w miastach. Nie rozmawiają ze sobą tak często, nie wymieniają idei, towarów i usług w takim stopniu.

A to wszystko służy rozwojowi?

Wybitny promotor nauki Matt Ridley pisze, że „postęp to sport zespołowy”. Zachodzi, gdy ludzkie umysły wchodzą ze sobą w relacje i oddziałują na siebie. Samotny heroiczny wynalazca jako główne źródło innowacji to mit. Chodzi o współpracę, a tę umożliwiają w znacznie większym stopniu miasta.

W swojej książce opisała pani 40 miast, od Jerycha po Berlin. Jednak historie ich powstania, rozwoju i wpływu na resztę świata zupełnie nie zgrywają się z obrazem miast, który wyłania się z literatury. W Biblii to siedliska zepsucia. W powieściach Dickensa centra wyzysku.

Biblijny obraz miast oraz obraz miast wyłaniający się z powieści Dickensa czy Zoli to spojrzenia krytyczne.

XIX-wieczna literatura zwracała uwagę na obskurne warunki życia w miastach, na rzucającą się w oczy biedę. Właściwie powieści te to często barwne prozatorskie wersje traktatów Karola Marksa. Nie powiedziałabym, że to wizje fałszywe. Przeciwnie, choć industrializacja faktycznie doprowadziła nas do dzisiejszego dobrobytu, transformacja od feudalizmu do kapitalizmu nie była łatwa. Nikt z nas nie chciałby żyć w Manchesterze z 1850 r.

A to złote czasy kapitalizmu.

I trudne czasy. Wraz z nagłą urbanizacją i ze wzrostem gęstości zaludnienia pojawił się problem higieny. Jej niski poziom oraz wyjątkowa bliskość innych ludzi prowadziły do łatwego rozprzestrzeniania się chorób. Dlatego właśnie w erze przemysłowej średnia długość życia w miastach mogła być niższa niż na obszarach wiejskich. Potem jednak, po raz pierwszy w historii ludzkości, sytuacja zaczęła się odwracać i bardzo silnie poprawiać. Tak więc była to cena – te okropne warunki życia i pracy – jaką ludzkość zapłaciła za dzisiejszy dobrobyt.

Tej ofiary nie dało się uniknąć?

Tego nie wiem. Wiem za to, że historia ludzkości to przede wszystkim historia rodzaju ledwo wiążącego koniec z końcem, któremu codziennie w oczy zaglądał głód. Ten etap historii ludzkości mamy jednak – właśnie dzięki uprzemysłowieniu – za sobą. Co do krytyki biblijnej, to ma ona charakter moralny i wywodzi się właśnie z naszej tendencji do romantyzowania życia na wsi. W związku z tym, że na wsiach mamy do czynienia ze swoistą monokulturą, zakładamy, że panuje tam większe zaufanie społeczne. Skoro ludzie podzielają te same wartości, to pewnie lepiej się dogadują.

Brzmi sensownie.

Właśnie. Tymczasem miasta zamieszkują przedstawiciele różnych subkultur, często silnie się od siebie różniących. Tyle że to właśnie przewaga, a nie wada miast. Dzięki temu funkcjonuje rynek idei, który pozwala odsiać te gorsze od lepszych. Oczywiście, w miastach istnieje wyższy potencjał konfliktu, ale jest ograniczany pragmatyzmem. Ludzie dostrzegają wielość różnic między sobą i zaczynają rozumieć, że konieczne jest tolerowanie się nawzajem. To dlatego w Waszyngtonie, gdzie pracuję, jest tak wielu libertarian, mimo że grupą dominującą są raczej socjaldemokraci. Wysoka tolerancja i duże zróżnicowanie to klucz do jego rozwoju.

Nawiasem mówiąc, przypomina mi się jedno z opowiadań o Sherlocku Holmesie, w którym jedzie on na wieś z Watsonem. Ten drugi zachwyca się prowincją, na co Holmes zwraca uwagę, że to tylko pozory. Wieś to takie samo siedlisko zła jak miasta, ale – ze względu na dystans między domostwami – o zbrodniach dowiadujemy się znacznie później.

Więcej – Steven Pinker z Uniwersytetu Harvarda w książce „The Better Angels of Our Nature: Why Violence Has Declined” wskazuje, że przemoc na przestrzeni wieku spadała równolegle do procesu urbanizacji. Gdy weźmiemy poprawkę na gęstość zaludnienia, wskaźniki przemocy na wsiach okazywały się często wyższe niż w miastach.

Czyli na wsi mieszkać nie warto. Biednie i niebezpiecznie?

Nie. Nie chcę nikomu mówić, gdzie ma mieszkać. Świat się zmienia. Dzisiejsze wsie wyglądają pięknie, są też często dobrze skomunikowane z miastami.

I nieruchomości są tańsze. Duży dom, ogród. Sąsiad nie podgląda, gdy drapiesz się po brzuchu.

Dzięki pracy zdalnej wieś dla niektórych może faktycznie się stać atrakcyjniejsza niż miasto. Historycznie rzecz biorąc, zwykle to miasta były ostoją wolności. Jest stare niemieckie powiedzenie, że miejskie powietrze czyni wolnym, co było związane z tym, że na wsi panował ustrój feudalny. Ale w reżimach totalitarnych czy autorytarnych to wsie stanowiły oazy wolności. Łatwiej po prostu kontrolować mieszczuchów.

Zgoda. W komunistycznych Chinach to rolnicy zapoczątkowali wolnorynkowe przełomy, gdy zaczęli wbrew woli rządu produkować żywność na własną rękę.

Swoją drogą, już Adam Smith pisał, że właśnie ze względu na odległość od centrów decyzyjnych ludzie na wsi są pod pewnymi względami bardziej wolni niż ludzie w miastach. Podsumowując: nie chcę, by wszyscy mieszkali w miastach.

Ale wiele wskazuje nas to, że proces urbanizacji będzie postępował. Sprawdziłem, jak wygląda ten wskaźnik w różnych krajach, spodziewając się, że im jest wyższy, tym kraj bogatszy. Tymczasem – choć to prawda, że kraje rozwinięte są zazwyczaj wysoko zurbanizowane – wśród państw o wysokiej urbanizacji znajdują się także biedne, jak Białoruś, Kolumbia, Kuba czy Dżibuti. Dlaczego urbanizacja nie zawsze przekłada się na bogactwo?

W niektórych państwach proces intensywnej urbanizacji rozpoczął się później niż w Europie. Powtarzać się więc może historia, w której najpierw napotykamy problemy – np. te związane z poziomem higieny – a dopiero potem zbieramy dobre owoce zmian. W niektórych państwach są nieefektywne systemy gospodarcze, które uniemożliwiają ludziom bogacenie się. Nieefektywne, więc takie, które nie prowadzą polityki liberalizacji handlowej, nie promują przedsiębiorczości i nie inwestują w kapitał ludzki. Urbanizacja, żeby przyniosła dobre efekty, musi się odbywać w warunkach wolności.

Urbanizacja w Polsce sprawia, że duże ośrodki rozkwitają, mniejsze – niekoniecznie. Wyludniają się i tracą perspektywę na wzrost. Czy da się zapobiec temu procesowi?

Debata o umierających miastach toczy się też w USA. Mam nadzieję, że technologie umożliwiające pracę zdalną złagodzą ten trend. Myślę, że doczekamy świata, w którym na czas pracy zanurzamy się w wirtualnej rzeczywistości, by pracować wspólnie z kolegami mieszkającymi daleko od nas, by wraz z godz. 17 zdjąć z oczu specjalne gogle i spojrzeć na piękny wiejski krajobraz, który otacza nasze gospodarstwo. Będzie to moment połączenia korzyści z mieszkania na wsi i w mieście.

Nie jesteśmy jeszcze na tym etapie, więc zapytam o instytucje i zarządzanie miastami. Jak bardzo dla ich rozwoju liczy się to, co robią rady miejskie i burmistrzowie?

Miasta, które osiągnęły sukces, przyjmowały bardziej liberalne modele rozwojowe. Te modele w pozytywnym sensie zainfekowały świat. Pisząc książkę, byłam rozdarta między umieszczeniem w niej Bostonu i Filadelfii. Boston był przestrzenią wielu zwycięstw militarnych, które prawdopodobnie zadecydowały o uzyskaniu przez Amerykę niepodległości. Z drugiej strony Filadelfia stanowiła centrum idei. Była kolebką demokracji. To tutaj powstała Deklaracja niepodległości. Przez jakiś czas była stolicą kraju, a nowe idee tam wytworzone dały początek nowej formie rządu, która zmieniła świat.

I Boston w książce się ostatecznie nie pojawia.

Bo idee wydały mi się istotniejsze.

Pióro silniejsze od miecza?

Tak, ale różne są rodzaje rozwoju. Osoby, które cenią bardziej idee niż kwestie materialne, za miasto najważniejsze w historii wybrałyby pewnie Ateny.

A pani?

Trudne pytanie. Koniec końców jednak te rozmaite przykłady postępu są ze sobą związane. Gdyby nie idee, nie byłoby postępu materialnego, a postęp materialny z kolei umożliwia lepszy obieg idei. Ja za najważniejsze miasto w dziejach uznałabym Amsterdam. Można z powodzeniem argumentować na rzecz tezy, że właśnie tam rozpoczęły się kapitalizm i wielka ucieczka od biedy, której jesteśmy świadkami od 250 lat. Należy powtarzać do znudzenia: warunki większości ludzi żyjących jeszcze w XVIII w. nie różniły się bardzo od kondycji ludzi żyjących w czasach Jezusa. Cała ta transformacja związana ze wzrostem dochodów i z poprawą warunków materialnych rozpoczęła się właśnie w Amsterdamie. Wolnym Amsterdamie.

Jest pani libertariańską intelektualistką. Tacy jak pani nie mają posłuchu we władzach współczesnych miast. Coraz częściej i mocniej regulują one mieszkańców, konsumentów i firmy. Nie podobają się im nowe modele biznesowe w transporcie czy hotelarstwie. Próbują sterować nawykami konsumenckimi. Walczą z ruchem samochodowym.

Działa tu ten sam mechanizm, co w przypadku szczepionek. Preparaty te nie tylko wyeliminowały wiele chorób, ale zrobiły to tak skutecznie, że wymazały także pamięć o zagrożeniach. Dlatego wielu osobom tak łatwo twierdzić, że szczepionki to zło i spisek. Tak samo jest z rozwojem gospodarczym opartym na wolności. Wyeliminował skrajną biedę, ale i pamięć o niej, za to dał bogactwo, do którego przywykliśmy tak mocno, że zaczęliśmy traktować je jako coś oczywistego. Stąd ta skłonność do dewaluacji liberalnego modelu rozwojowego. Jedynym lekarstwem na nią jest edukowanie ludzi w zakresie ich własnej historii, tłumaczenie, jak to się stało, że mają to, co mają. Nasz obecny dobrobyt jest wyjątkowo nietrwały. Gdy badałam historię miast, oprócz tego, jak chwalebna się ona okazywała, dowiedziałam się, że ich sukces jest też wyjątkowo kruchy. Na przestrzeni dziejów nawet największe centra postępu i innowacji często bardzo szybko się rozpadały, a warunki życia gwałtownie się pogarszały. Dałby pan wiarę, że Bagdad był kiedyś centrum postępu? A był – w IX w. w czasie złotego wieku islamu.

Czyli rozwijając współczesne miasta, ich włodarze powinni przede wszystkim chronić wolność ich mieszkańców, czy tak?

Owszem.

Przekujmy to na konkrety. Niektóre miasta zakazują krótkoterminowego najmu, gdyż winduje on ceny nieruchomości. Inne próbują takim zakazem ograniczyć zjawisko nadmiernej turystyki, która obniża komfort życia lokalnej społeczności. Czy takie zakazy są złe?

Są dwa sposoby na rozwiązanie tych problemów. Dobry i raczej zły. Dobry polega na tym, by pieniądze wygenerowane przez rozrośnięty sektor turystyczny zainwestować w części w infrastrukturę, która zniweluje tłok: nowe hotele oraz nowe atrakcje, ale bardziej rozproszone po terytorium miasta. Można też – to ten raczej zły sposób – się zdecydować na regulacyjne ograniczenie tego sektora, ale to oznacza rezygnację z zysków.

Dlaczego „raczej zły”?

Ponieważ istnieją miasta takie jak Wenecja, które z obiektywnych przyczyn nie są po prostu w stanie rozbudować infrastruktury i muszą bardziej restrykcyjnie zarządzać turystyką. Kwestia regulacji musi być dostosowana do konkretnych przypadków, ale najlepiej wychodzić z założenia, że są jakieś metody wolnościowego rozwiązywania problemów i dopiero, gdy to założenie zostanie obalone, uciekać się do innych sposobów. Prawdę mówiąc, głęboko wierzę, że nawet te problemy, na które dzisiaj stosuje się remedium regulacyjne, zyskają w przyszłości wolnościowe rozwiązania dzięki technologiom. Gdyby burmistrzowie i liderzy miast mieli wyciągnąć lekcję z historii największych urbanizacyjnych sukcesów, byłaby to nauka o tym, by wspierać wolność gospodarczą, pozwalać ludziom angażować się w handel, wspierać kulturę, wymianę myśli, prawdziwy rynek idei.

Jakie miasto postawiłaby im pani za wzór dzisiaj?

Austin w Teksasie. Mówimy w USA, że „ono musi pozostać dziwne” i to powiedzenie oddaje jego istotę: jest bardzo otwarte. Pozwala się w nim rozkwitać wielu pomysłom. Trzy lata temu otwarto tam uniwersytet, mający być odpowiedzią na słabość zwykłych ośrodków akademickich: rosnącą homogenizację poglądów. Mówię o University of Austin (UATX). Bari Weiss i Niall Ferguson stworzyli prywatną instytucję, która kładzie nacisk na wolność akademicką, otwarte badania i wolność słowa.

Poza historią współczesnych miast jest pani znana z bycia, powiedzmy, kapitalistyczną feministką. Wskazuje pani, że kapitalizm przyczynił się do poprawy kondycji kobiet. Połączmy zatem te kwestie. W drugiej poł. XIX w. w Niemczech popularny był slogan „Kinder, Küche und Kirche”, dzieci, kuchnia, kościół. Trzy rzeczy, którymi powinny się zajmować kobiety, gdy mąż jest w pracy. To XIX w., czasy kapitalizmu, a kobiety były odzierane z niezależności finansowej. Czy bez niej można mówić o wolności?

Musimy być świadomi, z czym porównujemy ówczesną kondycję kobiet. W tychże Niemczech, ale jeszcze przed industrializacją, funkcjonowało powiedzenie, że mężczyźni pracują od wschodu do zachodu słońca, a praca kobiet nie kończy się nigdy. Kobiety pracowały na roli, a potem zajmowały się domem. Nie miały wolnego czasu. Kapitalizm dał im go. Nie tylko dlatego, że mąż był czasami w stanie utrzymać całą rodzinę, ale przede wszystkim dlatego, że dzieci przestały umierać tuż po porodzie. Kobiety nie musiały zachodzić już seryjnie w ciążę. Posiadanie wielu dzieci nie było już traktowane jako zwiększanie szansy, że któreś z nich dożyje dorosłości. Spadła także śmiertelność matek przy porodach i wzrósł ogólny poziom zdrowia. Potem doszły do tego innowacje wyręczające kobiety w robotach domowych – w stylu pralek czy od niedawna robotów sprzątających. To wszystko są zasługi kapitalizmu. Wróćmy na chwilę do miast, skoro mowa o kobietach i wolności. Ośrodkiem miejskim, który w dobie kapitalizmu wytworzył wielkie idee, było Wellington. Pod koniec XIX w. to miasto uczyniło Nową Zelandię pierwszym krajem na świecie, który przyznał kobietom prawo do głosowania. Reformatorzy, którzy skutecznie złożyli petycję do parlamentu Nowej Zelandii, wyruszyli następnie w świat, organizując ruchy na rzecz praw wyborczych kobiet w innych państwach. Włączenie kobiet w wymianę idei, relacje gospodarcze, kulturę i politykę ma bardzo ważny prorozwojowy wymiar. Dzisiaj kobiety mają więcej czasu na pracę zarobkową i na budowanie niezależności finansowej.

A to nie wojny światowe, wysyłając mężów na front, sprawiły, że kobiety ruszyły do pracy?

Udział kobiet w rynku pracy rósł już wcześniej. Do pracy w fabrykach Manchesteru emigrowały ze wsi obie płcie. To zjawisko powtarzało się potem za każdym razem, gdy dany kraj wchodził na drogę gospodarki rynkowej. Proszę spojrzeć na Azję. A mówimy już o okresie po wojnach światowych. Nawet tam, gdzie tradycyjna rola kobiety była bardzo silnie ugruntowana, to zjawisko miało miejsce.

Ostatecznie, co było ważniejsze dla praw kobiet: ruch feministyczny czy kapitalizm?

Cóż, jeśli spędzasz życie na rodzeniu dziewięciorga dzieci, z których większość nie przeżywa, a ty sama masz duże szanse na śmierć przy porodzie, to samo prawo do głosowania na niewiele ci się przyda. Kapitalizm, powiedziałabym, stworzył warunki, w których ruch równouprawnienia kobiet mógł zaistnieć.

Ale kapitalizm to też wypaczenia, np. szklany sufit dla kobiet. Stąd potrzeba regulacji. Wolność już wyczerpała swój potencjał prokobiecy. Tak przekonują niektórzy.

Mówi pan o parytetach? W Rwandzie mają parytety w polityce i dzięki temu kraj ten jest bardzo wysoko w rankingach równości. Nie jestem jednak pewna, czy kobiety, mając do wyboru życie w Rwandzie, w USA albo w Polsce, wybrałyby tę pierwszą. Jestem przeciwna narracji o kobietach jako ofiarach, które koniecznie potrzebują wsparcia, gdyż same z dominacją mężczyzn sobie nie poradzą. ©Ⓟ